Skip to main content

Monika Malewska – monochromatyczne tatuaże

Monika to niezwykle barwna postać, mimo że na co dzień nie używa kolorów w swoich pracach. W życiu podjęła niejedną odważną decyzję, która finalnie wyszła jej na dobre! Wyprowadziła się z Podlasia na Śląsk, by tatuować. Z tego samego powodu rzuciła też architekturę. Chociaż kiedyś cierpiała na „konwentowe FOMO”, zawsze potrafiła znaleźć w życiu balans, niezbędny do dalszego, artystycznego rozwoju. Monika to jedna z tych osób, jakie działają w zgodzie ze sobą; są w pełni świadome swoich możliwości oraz ze spokojem spoglądają w przyszłość. Zresztą – przekonajcie się sami!


Czarno-szary surrealizm

M.W.: Tworzysz prace z pogranicza surrealizmu, w których przewijają się motywy związane z naturą, kosmosem i kobietami. Dlaczego upatrzyłaś sobie taką tematykę?

M.M.: Cześć! Wszystko wyszło w sposób naturalny i ma korzenie jeszcze w moich fascynacjach z czasów dzieciństwa. Staram się podejmować tylko tych projektów, które ze mną rezonują, które po prostu czuję – tak pracuje mi się najlepiej. Przyroda jest zdecydowanie jednym z takich tematów. Wychowałam się na wsi, na Podlasiu; z każdej strony po horyzont były tylko lasy, pola i łąki. To są miejsca z moich wspomnień, bardzo mocno zakorzeniony mi się głowie. Wczucie się w klimat przy projektowaniu przychodzi mi tutaj bardzo łatwo. Z kosmosem jest podobnie. Od małego uwielbiałam gapić się na nocne niebo, które na wsi widać wyjątkowo dobrze. Robiło na mnie zawsze ogromne wrażenie. I dalej robi. Wyobrażenie kosmosu i jego nieskończoności było czymś, co mnie jednocześnie fascynowało i przerażało. Te skrajne emocje zapisały się bardzo mocno w moich wspomnieniach z czasu dzieciństwa i są ze mną do dzisiaj. Nawet mój pociąg do rysowania kobiet jest czymś, co zakodowałam sobie w wieku kilku lat i był to jednocześnie początek mojej życiowej przygody z rysunkiem. Miałam pewnie 7 albo 8 lat kiedy moi rodzice pożyczyli od wujka kasetę z filmem „Titanic”. Oglądaliśmy go całą rodziną i gdy na ekran wjechała scena, w której Rose zrzuca ubranie a Jack zaczyna ją rysować, oszalałam. Też chciałam tak rysować! Oglądałam później ten film dziesiątki razy, przewijając cały czas na tę jedną scenę – miałam swój zeszyt, w którym rysowałam razem z nim. No i tak z bazgranina kredkami dziecinnych rysunków na lekcjach w szkole, przeskoczyłam szybko na studiowanie kobiecych aktów (śmiech). Ale na początku przygody z tatuowaniem w ogóle nie podejmowałam się wykonywania postaci. Wtedy wydawało mi się, że będę się spełniać w geometrycznych, mandalowych motywach, które były bardzo popularne i robili je wszyscy tatuatorzy, na jakich się wzorowałam. Tatuowanie postaci wydawało mi się nazbyt trudne i bałam się tego tematu. Namówił mnie jeden klient – zaskoczyło! Okazało się, że przychodzi mi to o wiele łatwiej, bardziej naturalnie niż geometria. Podobnie było z kosmosem, pojawiły się pierwsze wzory, gdzie miałam użyć tego motywu i przy kolejnych tatuażach zaczęłam przemycać go coraz częściej, bo bardzo mi się spodobał. Uwielbiam tatuować kosmos i budować kolejne jego warstwy, chociaż to najbardziej mozolny etap każdej sesji. Bardzo lubię wrzucać te motywy w surrealistyczny świat: trochę z pogranicza jawy i snu – to też jest temat, który bardzo stymuluje moją wyobraźnię. Ciągle uczę się go świadomie eksplorować. Wszystko co przelewam na skórę jest wypadkową tego, co siedzi w mojej głowie i mam to szczęście, że większość moich klientów ma w głowach podobne światy.

M.W.: Przebywanie z dala od miejskiego zgiełku pozwala ci odpocząć od codziennej pracy i znaleźć nowe źródła inspiracji?

M.M.: Tak, poza miastem odbieram inne bodźce, w sposób odmienny od tego, do jakiego przystosowałam się żyjąc w mieście. Jest spokojniej, wolniej, bardziej beztrosko. Mogę złapać dystans względem tego, co dzieje się na co dzień w mojej głowie. Zdecydowanie przyroda wpływa na mnie wtedy najbardziej. Ale mam to szczęście, że ogromne źródła inspiracji mam też cały czas obok siebie i są to moi przyjaciele. Swoimi osobowościami i pomysłami mocno stymulują mój mózg oraz ubarwiają miejskie życie. A wyobraź sobie teraz co się dzieje, kiedy połączę przyjaciół i wyjazd za miasto! Nie może być lepiej.

M.W.: Obecnie jesteś rezydentką studia Machinarium w Katowicach. Czy z perspektywy czasu uważasz, że zmiana otoczenia była dobrą decyzją?

M.M.: Nie była to pierwsza taka zmiana w moim życiu, bo 5 lat temu przeprowadziłam się z Białegostoku na Śląsk, również z powodów zawodowych i czas pokazał, że była to dobra decyzja. Potrzeba zmiany dojrzewała we mnie przez dłuższy czas; znałam to uczucie, wiedziałam, że i tym razem zmiana wyjdzie mi na dobre. Zawodowo nie jestem jeszcze na etapie zapuszczania korzeni, a w poprzednim studiu czułam, że zastygam. Decydując się na odejście miałam w planie pracę na własną rękę, ale po czasie cieszę się, że do tego nie doszło. Trafiłam w fantastyczne miejsce z doświadczoną ekipą, gdzie mogę się uczyć, rozwijać i próbować. Dobrze jest tchnąć nową energię w swoje życie kiedy czujemy, że jakiś temat się wyczerpuje.

M.W.: Czerń w pełni oddaje charakter tego, co chcesz przekazać odbiorcy swoimi projektami? Nie myślałaś o tym, aby wzbogacić swoje monochromatyczne tatuaże o kolory?

 M.M.: Ta myśl wraca do mnie falami. Na razie, od czasu do czasu, zdarza mi się zrobić jakąś kolorową ilustrację i powoli badam nieznany mi teren. Te ilustracje są kompletnie inne niż to, co odbiorcy znają z mojej dotychczasowej twórczości; mają proste, oszczędne formy podkręcone dosłownie kilkoma kolorami. Na razie większość prac zachowuję dla siebie. Niektóre trafiły na naklejki, jakie mogą zgarnąć ludzie odwiedzający nas w Machinarium. Jeżeli kiedyś poczuję się swobodnie w kolorowym rysunku, to pomyślę również nad kolorowymi w tatuażami. Ale nie widzę tego na razie na horyzoncie. Nie widzę też potrzeby samego kolorowania prac, które robię teraz. Ich kompozycja i forma są wypadkową między innymi tej monochromatyczności. Pomaga mi ona budować odpowiedni nastrój. Nie mam poczucia, że moje tatuaże bez kolorów są uboższe.

M.W.: Od samego początku planowałaś wykorzystać swoje umiejętności rysunkowe w zawodzie tatuatorki, czy może inaczej widziałaś swoją przyszłość?

M.M.: Kiedy zaczynałam liceum, byłam trochę „pokłócona” z rysowaniem i pamiętam, jak stanowczo twierdziłam, że mój przyszły zawód  n a   p e w n o  nie będzie z nim związany. Rok później rodzice wysłali mnie na kurs rysunku, przygotowujący do egzaminów na architekturę. Przez to znielubiłam go jeszcze bardziej. Po czasie widzę, że dusiła mnie odtwórczość tego, co robiłam, a także kompletnie zablokowana wyobraźnia. Zawsze rysowałam realistycznie – posiłkując się tym co istnieje: widokami, martwymi naturami, zdjęciami. Kurs rysunku też był bardzo odtwórczy, bo przez większość czasu pracowaliśmy na podstawie zdjęć. To utrwaliło we mnie przekonanie, że umiem rysować, ale nie potrafię kreować. Dopiero kiedy zainteresowałam się tatuażem i poczułam, że mogłabym związać z tym swoją przyszłość, zaczęłam pracować z wyobraźnią. Wiedziałam, że odtwórcza praca nie będzie mi dawała satysfakcji. Wyćwiczenie głowy w kierunku tworzenia projektów od zera było na początku drogą przez mękę, ale z każdym kolejnym wzorem, przychodziło mi to nieco łatwiej. W pewnym momencie zaskoczyło i stało się przyjemnością. Musiałam otworzyć w głowie drzwi, które wychowanie i edukacja zamknęły na cztery spusty, a to co za nimi znalazłam, 

zaczęłam przelewać najpierw na papier a później na skórę. Co do moich planów na przyszłość…, przez długi czas żyłam z myślą, że będę architektem. Nie był to do końca mój wybór, ale po czasie oswoiłam się z nim i popłynęłam z prądem. Mniej więcej w połowie studiów poczułam bardzo mocno, że kompletnie nie widzę siebie w tej roli. Temat tatuażu przewijał się już wtedy w moim życiu, jednak bardziej jako zajawka; pierwsza dziarka, pierwszy konwent, nieśmiałe poznawanie tej kultury. Na tamtym etapie jeszcze nie widziałam siebie po drugiej stronie maszynki. Decyzja o tym, że chcę spróbować sił w tatuowaniu dojrzała we mnie chyba na 4 roku, na 5 wcieliłam ją w życie. Po skończeniu studiów „wywiało mnie” na drugi koniec Polski, bo dostałam pracę w Zmierzlokach…, no i się zaczęło (śmiech).


Branżowa presja?

M.W.: Niektórzy artyści w tej branży czują, że nieustannie muszą zdobywać kolejne nagrody, wyróżnienia, jeździć na zagraniczne guest spoty. Czy ta presja również daje ci się we znaki?

M.M.: Na szczęście nie czuję presji w tym temacie. Na początku mojej przygody z tatuowaniem zaliczałam wszystkie krajowe konwenty i zawsze starałam się wystawiać prace w konkursach – cierpiałam wówczas na takie „konwentowe FOMO”.  Ale wynikało to bardziej z tego, że bardzo chłonęłam wszystko co wiązało się ze światem tatuażu. Nie było to spowodowane jakimś wewnętrznym poczuciem obowiązku robienia czy osiągania czegokolwiek. Dużą rolę odegrało tu otoczenie, gdyż ludzie, którzy byli wtedy wokół mnie, mieli zdrowe podejście do tatuażu. W tym czasie jeździłam też na bardzo dużo guest spotów. Praktycznie co dwa miesiące, czasami co miesiąc pracowałam w jakimś innym mieście. Było mi to wówczas bardzo potrzebne i pewnie nie byłabym w miejscu, w którym jestem teraz, gdybym tego nie robiła. Nie ma lepszego sposobu na pokazanie się lokalnym odbiorcom niż guest spot czy konwent. Teraz jeżdżę już mniej co wynika też z tego, że nie lubię opuszczać domu i moich bliskich zbyt często. A kiedy jadę do jakiegoś studia w odwiedziny, robię to nie z poczucia obowiązku, ale z chęci odwiedzenia konkretnego miejsca, miasta albo kraju. Konwencji w ostatnich latach zaliczyłam bardzo mało, ale zdążyłam zatęsknić za nimi przez ostatni szalony rok, więc czekam aż znów wrócą do naszego życia.

M.W.: Kiedy sytuacja wróci do normy i będziemy mogli bez obaw snuć dalekosiężne plany (i te prywatne, i zawodowe), co chciałabyś osiągnąć? Do czego dążysz?

M.M.: Nie za bardzo lubię mówić o swoich planach. Życie weryfikuje je czasami bardzo brutalnie, co zresztą pokazał 2020 rok. Czy chciałabym coś osiągnąć? Na pewno jeszcze dużo. Ale ze świadomością, że zrealizowałam już kilka celów w tej mojej podróży zwanej życiem; chciałabym zejść na chwilę ze szlaku i nacieszyć się widokiem zanim ruszę dalej w drogę.


Przydatne linki