Skip to main content

Kamil Baks: buty i tatuaże są moją wizytówką

Słynne przysłowie głosi, że buty są wizytówką człowieka. Podobnie jest z tatuażami co słusznie zauważa Kamil Baks, lepiej znany w sieci jako Instabaks. Nie śmiem się mu sprzeciwić! Poza tym w obu dziedzinach Kamil ma się też czym pochwalić; jest szczęśliwym posiadaczem tradycyjnych, japońskich tatuaży od dwójki mistrzów tej sztuki z Azji. No i oczywiście, jak na prawdziwego sneakerhead’a przystało w swojej kolekcji zgromadził – co najmniej – 700 par butów… i pomyśleć, że to wszystko zaczęło się od gry w siatkę!


Chęć rozwoju kluczem do sukcesu!

M.W.: W spocie reklamowym dla Tiger Energy wspomniałeś, że twoja zajawka, związana z kolekcjonowaniem butów, zaczęła się od siatkówki. Możesz tę historię rozwinąć? Jak doszło do tego, że z hobby uczyniłeś swoją pracę?

K.B.: Od małego lubiłem się wyróżniać i odkąd pamiętam, sięgałem po kolorowe rzeczy. Dlatego, gdy zacząłem trenować siatkówkę, miałem dwie możliwości odróżnienia się od kolegów podczas gry na boisku: włosy lub buty. Postanowiłem pojechać po bandzie; zrobiłem i jedno, i drugie! Później moje hobby stopniowo ewoluowało, bo szukając butów w okazyjnej cenie, natrafiłem na grupy o tematyce sneakersów. Dopiero wtedy zobaczyłem, jak kolorowe, wręcz odjechane buty mają inni ludzie! Jednak nie sposób było je znaleźć i zobaczyć w regularnych sklepach. Poza tym, kilkanaście lat temu dostępność takich towarów była znikoma, więc wszystko należało sprowadzać z zagranicy. Oczywiście marzeniem każdego początkującego sneakerheada jest praca w sklepie, więc ja też obrałem tę ścieżkę. Tam pielęgnowałem swoją zajawkę, by finalnie zakończyć przygodę z pracą na etacie, po otrzymaniu oferty objęcia stanowiska brand managera, czyli kolesia, który wybiera kolekcje do sklepów. Ostatecznie zrezygnowałem. Czułem silną, wewnętrzną potrzebę samorealizacji, jako że jestem „wolnym ptakiem” i od zawsze chciałem robić coś swojego. Zdobyte w poprzednich latach doświadczenia postanowiłem ukierunkować na rozwój własnych działalności; tym samym prowadzę obecnie dwie firmy, które są związane, pewnie nie zgadniecie z czym? Oczywiście: buty, buty, buty! (śmiech)

M.W.: Wiem, że na tym etapie nie liczysz ilości posiadanych par, ale czy mógłbyś to w przybliżeniu określić?

K.B.: Przyznam szczerze, że ostatni spis powszechny swojej kolekcji przeprowadziłem dobre 2 lub 3 lata temu. Jeżeli teraz miałbym oszacować ilość par, które mam na własny użytek to, ta liczba spokojnie przekroczyłaby 700.

M.W.: Nie chcę powoływać się na internetowe definicje, bo pojęcie “stylu” każda osoba może rozumieć inaczej, więc zapytam wprost: Kamilu – czym jest dla ciebie streetwear?

K.B.: Streetwear to dla mnie przede wszystkim możliwość nieustannego wyrażania siebie. Oprócz tego pozwala zamanifestować przynależność do konkretnej grupy społecznej. Jest też moją pracą, okazją ku poznaniu ludzi z niemal każdego zakątka świata oraz historii, które kryją się za poszczególnymi jednostkami lub miejscami.

M.W.: Osobiście, zawsze kojarzyłam streetwear jako sposób ubierania dla ludzi, którzy nie lubią spędzać dużo czasu na rozkminianiu: “co by tu na siebie włożyć”? Tymczasem muszę przyznać, że na twoim Instagramie, każdy detal ma znaczenie. Dużo czasu poświęcasz na skomponowanie takiego outfitu?

K.B.: Na początku zakładałem na siebie, co popadnie, byle kolorki ze sobą grały. Jednak, kiedy moje hobby stało się pracą, zacząłem mocniej to rozkminiać: szukać detali, które fajnie komponują się z naszymi zdjęciami. Plany fotograficzne staram się przemyśleć trochę wcześniej, by mieć w głowie pomysł na to, jak daną scenerię ograć. Wszystko po to, żeby później było mi łatwiej przygotować sety ubrań. Z czasem nauczyłem się też, aby dzień przed każdą sesją przymierzyć wybrane rzeczy, obejrzeć w lustrze co i jak ze sobą współgra oraz zapytać dziewczynę o zdanie. Powiedzmy, że zwykle schodzi na to kwadrans, no może dwa, z prasowaniem włącznie (śmiech).


Człowieka poznaje się bo jego butach i … dziarach!

M.W.: Tatuaże są charakterystycznym elementem twojego wizerunku, ale czy można uznać je także za część streetwearowej kultury?

K.B.: Zdecydowanie! Podobnie jak buty tatuaż to wizytówka osoby, która go nosi oraz artysty, który go wykonał. Decydując się na daną markę obuwia i sięgając po limitowany produkt, chcemy pokazać, że lubimy tego projektanta, podzielamy jego wizję świata i styl. Te dwie branże krzyżują się ze sobą od dłuższego czasu. Kto z nas nie natknął się w sieci na zdjęcia wydziaranego buta? Albo na logo brandu, wytatuowane na czyimś ciele (może znajdzie się ktoś taki wśród waszych znajomych?) – niech pierwszy rzuci kamieniem! 

M.W.: Tatuażyści bardzo często i chętnie nawiązują współprace z różnymi markami odzieżowymi czy obuwniczymi, nie tylko streetwearowymi. Co sądzisz o takich limitowanych kolekcjach?  Masz w swojej garderobie buty lub ubrania tego typu?

K.B.: Bardzo lubię takie współprace, ponieważ nie ma na rynku zbyt wielu ubrań z motywami japońskimi, a ja akurat dziaram się w tym stylu, więc po prostu chętnie po nie sięgam. W swojej kolekcji posiadam najwięcej odzieży, zaprojektowanej przez artystów z japońskiego studia tatuażu “Three Tides Tattoo”: ich buty, stworzone w kolaboracji z marką “Puma”, skarpetki z japońskimi motywami ukiyo-e, koszulki, a nawet środek do czyszczenia butów, którego opakowanie zaprojektował Matsuo. Miałem też przyjemność odwiedzić ich studio osobiście i wtedy skończyło się tylko na drobnych zakupach, ale po tych wszystkich lockdown’ach z pewnością zgłoszę się tam po dziarkę. Oprócz tego posiadam merch Mateusza Kanu. Te ubrania również bardzo lubię i często po nie sięgam.

Kamil Baks

M.W.: Mateusz Kanu, artysta specjalizujący się w tradycyjnym tatuażu japońskim, z tego co udało mi się dowiedzieć, jest autorem wzorów które posiadasz. Co cię ujęło w tej stylistyce i jak trafiłeś do Mateusza?

K.B.: Śmieszna historia. Trafiłem do Mateusza podczas jego guest spota w studiu “Ferajna”, połączonym z przestrzenią dla barberów. Mateusz kumpluje się z właścicielem, a ja już wcześniej obserwowałem jego poczynania w mediach społecznościowych i od dawna marzyła mi się sesja u niego. Niestety, barierą była dzieląca nas odległość. Kiedy jednak pojawił się w Warszawie, to nie mogłem przepuścić takiej okazji! Odpowiednio wcześnie stawiłem się na miejscu, by zaklepać swój wzór, który jak się okazało, zarezerwował wcześniej jeden z pracowników salonu. “No to ładnie się zaczęło!” – pomyślałem. Finalnie wzór mi odstąpiono, za co bardzo dziękuję. Od razu złapałem dobry kontakt z Mateuszem, bo przekonał się, że „ogarniam” Japonię i wiem, co z czym się je. Później pojawił się po raz drugi u chłopaków z “Ferajny”, więc ponownie się do niego zapisałem, by w końcu dojrzeć do decyzji, że lecimy z całymi plecami, które zawsze chciałem zrobić. U Kanu najbardziej doceniam jego wiedzę o temacie, ale największy plus ma u mnie za rysowanie projektów z freehandu, bo dzięki temu wiem, że mam w 100% unikalny wzór, no i sam artysta nigdy nie ma problemu ze zmianą formy. Jak ktoś rysuje na bieżąco, bez kalki i odbitek, zawsze może całość szybko skorygować i to bardzo mi się podoba.

M.W.: Czy to jedyny artysta, który jest autorem twoich tatuaży? Kiedy w ogóle zacząłeś się dziarać?

K.B.: Nie. Już wcześniej dziarałem się u Marcina Domańskiego – moje pierwsze, japońskie tatuaże na rękach to w większości jego wrzutki. Potem trafiłem do Matuesza Kanu, by zająć się wielkopowierzchniowymi tematami, a przy okazji udało mi się złapać 5 wzorów od mistrza z Tajwanu – HoriShou, a także artysty z Korei Południowej – Horimaroo. Polecam zaobserwować ich profile na Instagramie, bo robią naprawdę świetną robotę! Jestem bardzo zadowolony z tych dzieł. Z kolei początki swojego tatuażu datuję na jakąś dekadę temu, kiedy na studiach, w ramach prezentu miałem możliwość wydziarania sobie dowolnego wzoru. Zrobiłem wtedy, już legendarną, marchewkę nad kostką, którą pewnie mogliście zobaczyć na zdjęciach butów w sieci.

M.W.: Podsumowując temat tatuaży – dobra ”dziara” kosztuje więcej niż nowe buty?

K.B.: Dobra dziara, w regularnej cenie kosztuje – w większości przypadków – więcej niż nowe buty, ale pamiętajmy, że limitowane edycje obuwia na rynku wtórnym mogą  spokojnie  przekroczyć kwotę nawet 50 tysięcy. W dodatku dochodzą do tego wydania sygnowane przez topowych koszykarzy, które potrafią osiągać na licytacjach zawrotne sumy nawet 2 milionów złotych.

M.W.: Jakiś czas temu, kiedy prowadziłeś warsztaty na Chmielnej 20 – zamierzasz do tego wrócić, kiedy obostrzenia w Polsce zostaną poluzowane? A może masz jakieś inne plany na najbliższą przyszłość?

K.B.: Zobaczymy, ile będziemy mogli zrobić, ale z pewnością chcemy zorganizować foto-spacery, które praktykowaliśmy w zeszłym roku. Oprócz tego może jakąś giełdę butów w plenerze lub na hali…? Obstawiam, że każdy przez pandemię mocno “uzbroił swoją szafę” i teraz potrzebuje ona lekkiego przewietrzenia. Warsztaty z pewnością też się pojawią, ale póki co nie można wybiegać w przód z projektami. Każdy czeka na zielone światło i jakąś zmianę obecnej sytuacji w kraju i na świecie. Marzy mi się, by wszystko wróciło już do normalności. Bardzo lubię kontakt z ludźmi, lubię z nimi gadać i powiem szczerze – trochę się boję, że przez pandemię teraz każdemu będzie ciężko się otworzyć, by porozmawiać na luzie, tak jak dawniej

Przydatne linki