Skip to main content

MIKEY: wirtuoz, artysta, ale na pewno nie uczeń!

Ten ekspresyjny, młody wokalista, niedawno zadebiutował na polskiej scenie muzycznej utworem „Lyin’ to Myself”. Mikey, ponieważ pod takim pseudonimem artystycznym działa Wojtek, tworzy muzykę pełną energii, która szybko zapada w pamięć. Kolorytu jego osobowości dodaje nie tylko charakterystyczna barwa głosu, nad którym pracował pod okiem trenera gwiazd POP-u – Roberta Stevensona. Mikey, równolegle z muzycznym zamiłowaniem, współdzieli również pasję do sztuki tatuażu! I tak się składa, że w obu kwestiach ma wiele ciekawych historii do opowiedzenia.


W życiu nie ma przypadków

M.W.: W wieku 18 lat wyleciałeś do Stanów Zjednoczonych, aby pracować nad swoim głosem czy może powód twojej tymczasowej emigracji poza granice Polski był inny?

M.: Nie, chociaż śpiewaniem i generalnie muzyką interesowałem się od zawsze. Wyleciałem do Stanów na wakacje; mieszkał tam mój chrzestny, więc po osiągnięciu pełnoletności chciałem spełnić jedno ze swoich marzeń i zwiedzić ten kraj. Tak się złożyło, że podczas pobytu w USA otrzymałem propozycję pracy w modelingu. Podpisałem dwuletni kontrakt z jedną z tamtejszych agencji, która zapewniła mi wizę, bym mógł legalnie pracować jako model wybiegowy w Nowym Jorku. Między kolejnymi castingami miałem trochę wolnego czasu do zagospodarowania, więc postanowiłem zapisać się na lekcje śpiewu. Szczerze powiedziawszy, kiedy trafiłem pierwszy raz do Roberta to nawet nie zdawałem sobie sprawy, że był trenerem Justina Timberlake’a czy innych światowych gwiazd jego pokroju. Znalazłem go przypadkiem…, więc byłem w szoku, kiedy dowiedziałem się o jego trenerskim dorobku. Nasza współpraca okazała się być bardzo owocna; Robert jest przemiłym człowiekiem, poznałem dzięki niemu mnóstwo wspaniałych osób no i oczywiście – sporo się nauczyłem!

M.W.: W USA przez dwa lata pobierałeś lekcje śpiewu u Roberta Stevensona; nie boisz się że przylgnie do ciebie etykieta “ucznia światowego trenera wielkich gwiazd”? W końcu jesteś pełnoprawnym artystą, niedawno premierę miał twój singiel.

M.: Jeszcze nie miałem okazji się nad tym poważnie zastanowić. Myślę, że te osoby które mnie słuchają, nie zastanawiają się nad tym kto mnie uczył. Cenią mnie ze względu na moją twórczość, a nie drogę jaką przeszedłem, żeby zostać wokalistą. Szczerze mówiąc…, chyba by mi to nie przeszkadzało, a może poniekąd ułatwiło dalszy artystyczny rozwój? Jeśli ktoś natknie się na artykuł o “uczniu trenera światowych gwiazd muzyki popularnej”, z większym prawdopodobieństwem wysłucha moich piosenek. Zresztą, każdy twórca pracuje na swoje własne nazwisko. Nawet jeśli teraz taka etykietka do mnie przylgnęła, to po pewnym czasie mogę ją “zerwać” (śmiech)!

M.W.: „Lyin’ to Myself” opowiada historię miłości, która nie ma szans na powodzenie. Przy tworzeniu tego utworu kierowałeś się własnymi doświadczeniami?

M.: Cóż, nie jest to do końca moje osobiste przeżycie. Najnowszy singiel “Lyin’ to Myself” opowiada historię wyimaginowanej miłości. Miłości, którą sam chciałbym z kimś przeżyć.

M.W.: Jaki rodzaj emocji najbardziej stymuluje twoją kreatywność? Czy są to doświadczenia, jakie budzą negatywne wspomnienia, a może jest wręcz przeciwnie?

M: Nie będę ukrywał, że głównym źródłem inspiracji są smutne sytuacje i wydarzenia z mojej przeszłości. Należę do osób, które negatywne emocje kumulują w sobie, więc tworzenie pod ich wpływem pozwala mi się ich pozbyć. Kiedy jestem szczęśliwy to nie odczuwam tak silnej potrzeby przelewania emocji na papier. Chociaż…, z drugiej strony “Lyin’ to Myself” nie powstał pod wpływem negatywnych uczuć. Wróciłem wieczorem do domu po spotkaniu ze znajomymi. Wybrałem jeden z podkładów muzycznych autorstwa mojego znajomego ze Stanów. Stwierdziłem, iż udowodnię sam sobie, iż potrafię uniezależnić swoją twórczość od towarzyszących mi stanów emocjonalnych. Tego samego wieczora, napisałem też drugi utwór; mam nadzieję wypuścić go w październiku.


Artysta… skazany na tatuaże!

M.W.: Może płynnie przejdziemy do tematyki twoich tatuaży, skoro odwołaliśmy się już do twoich doświadczeń z przeszłości – kiedy zaświtała ci w głowie myśl, aby zrobić sobie pierwszą dziarę?

M.: Pierwszy raz przyszło mi to do głowy, kiedy zobaczyłem tatuaż u mojej najstarszej siostry. Skrzętnie starała się go przede mną ukryć, żebym nie powiedział rodzicom…, co oczywiście się nie udało, bo jako ten młodszy, ciekawski brat szybko odkryłem jej sekret. I w pierwszej kolejności poleciałem właśnie do rodziców (śmiech)! Jednak wzór niesamowicie mi się spodobał, chociaż to był zwyczajny tribal. Między mną, a moją najstarszą siostrą jest 9 lat różnicy, a że cała sytuacja miała miejsce już jakiś czas temu, tego typu projekty były wówczas bardzo modne. Później, po kilku latach, druga siostra też zdecydowała się na tatuaż, więc tym bardziej zostałem utwierdzony w przekonaniu, że po osiągnięciu pełnoletności i ja muszę zrobić sobie ten wymarzony, długo wyczekiwany projekt! Doradzała mi najstarsza siostra, jako ta najbardziej “doświadczona w temacie”. Studiowała wtedy w Warszawie, więc wskazała mi studio godne zaufania (obecnie salon już nie istnieje, ale wówczas znajdował się nieopodal przystanku “Nowolipki”), gdzie zrobiłem żyletkę między łopatkami. Początkowo chciałem wytatuować ten projekt na szyi, jednak po namowach siostry zrezygnowałem – bała się, że z tatuażem w tak widocznym miejscu nie znajdę pracy. Cóż, obecnie przykrywa go inny, rozbudowany wzór, ciągnący się przez całe plecy. Uprzedzając twoje pytanie, nie zakryłem swojej pierwszej dziary dlatego, że jej żałowałem; po prostu moja koncepcja odnośnie tego, co chcę posiadać na ciele uległa zmianie. Z sentymentem wracam wspomnieniami do pierwszego projektu, który nadal lekko prześwituje.

M.W.: Posiadasz swojego ulubionego tatuażystę?

M: Nie. Lubię odwiedzać różne miejsca i poznawać nowych artystów. Inspiracji szukam głównie na Instagramie. Jeśli uznam, że prace danego tatuatora podobają mi się nie tylko tuż po wykonaniu, ale i zagojeniu, to zazwyczaj umawiam się na termin. Ostatnio przypadły mi do gustu małe, bardzo szczegółowe tatuaże czarno-szare; w takiej stylistyce działa między innymi Paweł Indulski ze studia “Prism” w Warszawie. Muszę koniecznie umówić się do niego na termin, bo bardzo chciałbym, aby zaprojektował dla mnie mikrorelistyczny portret Lady Gagi.

M.W.: Czy “przywiozłeś ze sobą” jakieś wzory z okresu, w którym przebywałeś w USA? 

M.: Tak, ale tylko jeden. Nie zaskoczę cię jeśli powiem, że przedstawia stary mikrofon, wzorowany na sprzętach z lat 80-tych. Musiałem nieco się ograniczać, bo byłem przecież świeżo po 18 urodzinach, więc nie chciałem wrócić do Polski, wytatuowany od stóp do głów. Moja mama raczej nie zareagowałaby na to pozytywnie (śmiech)! Poza tym w podpisanej przeze mnie umowie z agencją modelingową istniał zapis, który wykluczał możliwość posiadania dużych tatuaży w widocznych miejscach. Dlatego zdecydowałem się wtedy na małą dziarę za uchem. Z mojej perspektywy nie było to widoczne miejsce, jednak pamiętam, że osoby z agencji nie do końca podzielały mój ówczesny entuzjazm. Ale całe szczęście przymknęli na ten fakt oko. Generalnie tatuaże mają dla mnie sentymentalne znaczenie. Zawsze staram się przywieźć jakąś pamiątkę na ciele z miejsca, które odwiedzam.

M.W.: Gdybyś miał porównać z perspektywy klienta salonu tatuażu te dwa środowiska – amerykańskie i polskie – jakie różnice dostrzegasz?

M.: Mimo że podczas pobytu w USA dorobiłem się jednego tatuażu, moi znajomi często odwiedzali tamtejsze salony, więc miałem okazję im towarzyszyć. Szczerze powiedziawszy nie zauważyłem jakichś znaczących różnic. Tatuatorzy mają bardzo luźne podejście w stosunku do klientów, ale jednocześnie sumiennie przestrzegają wszystkich zasad BHP. Oczywiście trzeba zapoznać się z portfolio danego artysty przed wizytą, bo nie wszyscy są specjalistami w tym fachu, jednak podobnie jest w Polsce. Sama umiejętność sprawnego operowania maszyną nie wystarczy; trzeba też umieć rysować! Większe różnice, zarówno w podejściu do klienta jak i samym poziomie wykonywanych prac, zaobserwowałem podczas wizyty w Anglii. Na Wyspach trudno znaleźć dobrego tatuażystę.

M.W.: Tak! Muszę się z tobą zgodzić! Zresztą – w branży krąży opinia, że Anglia pod względem trendów oraz technik jest nieco “w tyle”…

M: Długo szukałem artysty, który wykonałby mi tę tradycyjną różę, którą mam na szyi. Mimo że Anglicy świetnie rysują…, gorzej radzą sobie z przeniesieniem tych rysunków na skórę. Początkowo dwa studia odmówiły wykonania projektu. Udało mi się jednak znaleźć doświadczonego tatuatora, który sprostał temu (wydawałoby się prostemu) zadaniu. Kiedy wróciłem do Polski jeden z artystów, do jakiego byłem umówiony na tatuaż, zwrócił uwagę na różę i zdziwił się, że autorem wzoru był Anglik!

M.W.: Tatuaże to element wizerunku wielu artystów; nie tylko tych związanych z muzyką. Czy zgadzasz się z opinią, iż stylistyka wzorów oraz ich ilość pomagają w kreowaniu scenicznej persony?

M: Pomagają i przeszkadzają jednocześnie; niektórzy ludzie nadal oceniają innych przez pryzmat ich wyglądu. Widząc wytatuowaną osobę przyklejają jej łatkę “kryminalisty”; to przykre, iż nadal kierują się stereotypami. Jednak ja nie przejmuję się tego typu opiniami. Moje tatuaże pomagają mi w kreowaniu scenicznego wizerunku, dzięki wzorom wyróżniam się z tłumu.

M.W.: Na sam koniec chciałabym poznać twoją opinię, dotyczącą branżowych imprez; otrzymujesz propozycję wystąpienia na konwencie tatuażu. Dałbyś koncert na tego typu festiwalu?

M: Propozycja koncertu? Oczywiście, że bym nie odmówił! Z przyjemnością zagrałbym na takim festiwalu! Mam nadzieję, że w przyszłości do tego dojdzie. Niestety jeszcze nie miałem okazji ku temu żeby zawitać na konwencie, chociaż obecnie mieszkam w Warszawie…, a tutaj przecież organizuje się ich naprawdę sporo. Tego typu wydarzenia mnie fascynują, więc chciałbym wziąć udział w jednym z nich. Może nawet uległbym namowom tatuatora (jeden z nich już kiedyś miał taki pomysł!) i wystawilibyśmy jedną z moich dziar pod ocenę jury?

Przydatne linki