Skip to main content

BEARDED, INKED AND AWESOME: czy aby na pewno taki niepotrzebny?

Krzysiek to skromny twórca, prowadzący…, „najbardziej niepotrzebnego, męskiego bloga w Polsce.” I to nie są moje słowa albo opinie innych internautów! Ta swoista antyreklama uczyniła jego witrynę – „Bearded, Inked and Awesome” – jedną z najbardziej popularnych stron internetowych dla mężczyzn w naszym kraju! Krzysztof jest sobie swoim własnym szefem, co oczywiście ma zarówno wady, jak i zalety; z pewnością wymaga nie lada dyscypliny oraz sporej odporności psychicznej. Jednak sport kształtuje charakter! Tym bardziej, jeśli uprawia się go od najmłodszych lat…


Klucz do pełni szczęścia

M.W.: Minęło ponad 10 lat odkąd zainteresowałeś się sportem; jak doszło do tego, że aktywność fizyczna stała się poniekąd twoim sposobem na życie? 

K.B.: Tak naprawdę ze sportem byłem związany już za dzieciaka, a te 10 lat minęło od mojej ostatniej dłuższej przerwy. Dorastałem w czasach boomu na NBA. Jordan, O’Neal, Hardaway…, kosze znajdowały się niemal na każdej ulicy, więc siłą rzeczy koszykówka stała się pierwszym sportem, w którym się zakochałem. Ta przygoda trwała (z przerwami) do II roku studiów. Niestety, „studiowanie” pochłonęło mnie na tyle, że nie byłem w stanie tego wszystkiego ze sobą pogodzić. Z kolei trenować siłowo zacząłem mając 14-15 lat, a zatem też dosyć wcześnie bo w czasach, kiedy nie mieliśmy dostępu do Internetu jak teraz, niemal na wyciągnięcie ręki. Odżywki zamawiało się przez telefon, a jedynym źródłem wiedzy były papierowe miesięczniki i ludzie spotykani na siłowniach. Cóż…, zawsze byłem chudzinką i nie chciałem się z tym pogodzić, a treningi sprawiały mi naprawdę wielką frajdę. Wtedy to był sport dla zapaleńców, którym nie przeszkadzał brak świetnie wyposażonych siłowni. Szło się do piwnicy, dźwigało tyle, ile się umiało, a każdy nawet ten najmniejszy sukces niesamowicie cieszył. Miałem też „romans” z futbolem amerykańskim, jednak ze względu na wiek (zaczynałem koło 30-stki) i kontuzję, musiałem go zakończyć po niecałych dwóch latach. Moje podejście do sportu zmieniło się wraz z upływem lat. Kiedyś byłem bardziej nastawiony na wyniki, rywalizację. Dziś po prostu chciałbym zachować zdrowie i sprawność fizyczną jak najdłużej.

M.W.: Ta transformacja uwarunkowała również późniejszy rozwój twojej kariery, prawda? Założyłeś bloga, zainteresowałeś się tatuażem, zacząłeś prowadzić treningi personalne…

K.B.: Blog powstał w zasadzie jako wypełnienie luki po futbolu. Ten sport pochłaniał naprawdę wiele czasu oraz energii; kiedy musiałem go zostawić, zacząłem się nudzić. To był absolutny spontan – po prostu postanowiłem, że będę pisał. Nie miałem pojęcia czy ktoś będzie chciał mnie czytać, czy istnieją inne blogi o podobnej tematyce. Nie interesowałem się tym bo nie myślałem, że blogowanie będzie trwało dłużej niż 2-3 miesiące. Po prostu chciałem coś robić. Miałem jakieś pojęcie o pielęgnacji brody, coś tam wiedziałem o tatuażach, a stopniowo pojawiało się ich na moim ciele coraz więcej. Równie dobrze mogłem wtedy zacząć pisać o czymkolwiek innym – gotowaniu, treningu, piciu wódki (śmiech). To jedna z tych decyzji, jakie podejmuje się w 10 minut.

Z prowadzeniem treningów wiąże się zupełnie inna historia. Przez ostatnie 8 lat pracowałem w korpo. Na początku było naprawdę fajnie, ale z czasem zacząłem dostrzegać, że coś we mnie pęka. Długo nie dopuszczałem tych myśli do siebie, ale niestety tak właśnie wyglądały początki depresji. Było naprawdę ciężko; zamknąłem się zupełnie na świat, chciałem ukryć tę chorobę przed wszystkimi, ponieważ zwyczajnie się jej wstydziłem. Tylko dzięki wsparciu dobrych ludzi jestem tu, gdzie jestem. Ponad 4 lata przyjmowania leków, prawie 2 lata psychoterapii i w końcu doszedłem do wniosku, że jedyne miejsce, gdzie czuję się dobrze to siłownia. Przekraczając jej próg czułem się, jakbym wkraczał do innego świata. Doskonale pamiętam rozmowę z terapeutą, podczas której zdecydowałem, że to jest to, co chcę robić. Oczywiście – towarzyszyły mi obawy, ale to raczej naturalne przy zmianach. Długo nad tym pracowaliśmy…, aż w końcu odważyłem siępostawić wszystko na jedną kartę by zobaczyć, czy „istnieje życie poza korpo.”


Nie ma lekko!

M.W.: Rozumiem, że nie bez przyczyny “czujesz się w pełni szczęśliwy tylko wtedy, kiedy robisz to co chcesz, a nie to co musisz?”. Jednak…, czy bycie swoim własnym szefem ma jakieś minusy?

K.B.: To wynik moich doświadczeń. Dzięki wsparciu terapeuty zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na pewne sprawy; przewartościowałem swoje życie. Dzisiaj inne rzeczy sprawiają mi przyjemność i choć nie twierdzę, że moje podejście jest tym jedynym i słusznym to widzę, ile osób wykańcza się przez gonienie za kasą. Nie potrafią cieszyć się chwilą, żyją problemami 24 godziny na dobę. W ciągłym napięciu, stresie, z targetami, terminami, planami. Jadą na wakacje i nie potrafią przestać myśleć o pracy, nie odpoczywają. Kładą się spać i myślą o tym, co muszą zrobić jutro. Byłem dokładnie taki sam i uznawałem za normę zasadę, że w życiu czasami trzeba się do czegoś zmuszać. Dziś wiem, że jest inaczej. Wiele rzeczy, dla których poświęcamy swoje zdrowie, nerwy, relacje, czy nawet własne życie nie jest tego wartych, a przysłowiowy „święty spokój” jest przez nas niedoceniany.

Czy bycie swoim własnym szefem ma jakieś minusy? Pewnie! Nie ma na kogo narzekać (śmiech). Oczywiście dochodzi znacznie więcej obowiązków, wszystkiego trzeba pilnować samemu, ale poczucie niezależności od czyichś decyzji, od humoru, sympatii lub antypatii daje poczucie wolności. Możesz robić to, co chcesz, a nie to, co musisz!

M.W.: Prowadzenie własnej działalności w sieci wiąże się z pewnymi…, stereotypami – dochodzę do takich wniosków, zapoznając się z opiniami internautek o “infuencerkach”. Jak to jest w świecie “męskich influencerów”? Dotyka cię hejt? A może wcale nie czujesz się takim celebrytą?

K.B.: Nigdy nie czułem się celebrytą, ale skłamałbym gdybym powiedział, że nigdy nie chciałem nim być. To bardzo miłe, gdy ktoś rozpoznawał mnie na ulicy i mówił, iż docenia to co robię. Tylko ja miałem z tym zawsze problem, bo jestem totalnym introwertykiem. Lubię pisać, nie lubię mówić. Bardzo długo nawiązuję swobodne relacje i czasami z takiego przypadkowego spotkania na ulicy…, wychodziła po prostu bardzo niezręczna sytuacja. Zdarzyło mi się kilka razy, że ktoś poprosił o fotkę. Nigdy jednak nie czułem się osobą rozpoznawalną. Był jednak taki moment, kiedy zapraszano mnie na imprezy. Nawet poprowadziłem kilka z nich i naprawdę odnajdywałem się w tej roli, ale były to niszowe wydarzenia. Na ulicy zawsze czułem się anonimowo.

Co do hejtu…, kiedyś odczuwałem go mocniej, jednak nie przypominam sobie żadnych skrajnych sytuacji. Oczywiście – są osoby, które napisały kiedyś coś nieprzychylnego; takie jest życie i nie każdemu musi podobać się wszystko co robię. W branży „brodowo-tatuażowej”, chyba podobnie jak w każdym innym biznesie, wszystko wygląda pięknie tylko na pierwszy rzut oka. Jak wszędzie i tu toczone są wojenki, o których mało się mówi. Grubych afer było przynajmniej kilka! To chyba jeden z powodów, przez jaki straciłem zajawkę do pisania i ciągnięcia „mojej postaci” dalej.  Dziś już wiem, że nigdy nie miałem na to wpływu, więc nerwy poszły na marne. Niech inni żyją swoimi problemami.

M.W.: Kiedy zaproponowałam ci wywiad powiedziałeś, że mocno ograniczyła swoją działalność w świecie tatuażu, aczkolwiek… zauważyłam, że podjąłeś współpracę z marką kosmetyków Ink-Lab – więc chyba nie wycofałeś się całkowicie z tatuatorskiej branży, prawda?

K.B.: Bardzo się zdziwiłem, kiedy do mnie napisałaś, bo byłem przekonany, że już nikt o mnie nie pamięta (śmiech). Zrobiło mi się miło – nie ukrywam. Chociaż…, myślę, że znajdzie się spora grupa czytelników, która po lekturze tego wywiadu zada sobie pytanie: „Kim do cholery jest ten koleś?”. Na moim fanpage’u od dłuższego czasu niewiele się dzieje. Czasami myślę, żeby tam wrócić, ale nie mogę się zebrać. Na blogu zapanowała cisza. Instagram też wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś, chociaż tam staram się jeszcze być w miarę aktywny. Planuję w końcu usiąść i napisać kilka tekstów, bo czuję, że istnieją tematy, o jakich powinienem wspomnieć ale…, treningi pochłaniają wiele czasu i energii. Nawet jeśli mam chęć, to nie zawsze starcza mi na to dnia. Rzadko też bywam na targach i konwentach, chociaż to bardziej kwestia odwoływania wielu imprez w ostatnim, “postpandemicznym” czasie. Można powiedzieć, że przeszedłem na blogową emeryturę!

A z Ink-labem znamy się już kilka lat. Zostałem ich fanem od pierwszego użycia. Być może są jakieś lepsze kosmetyki do pielęgnacji tatuażu, ale Ink-lab spodobał mi się na tyle, że nie czuję potrzeby szukania czegokolwiek innego. To nie jest współpraca na zasadzie: „ty mi wyślij produkt, ja napiszę recenzję”. To relacja, którą śmiało mogę nazwać przyjaźnią. Jakiś czas temu napisałem na Instagramie, że Kaśka (odpowiedzialna za markę Ink-Lab osoba) jest dla mnie jak siostra. To właśnie jedna z tych „dobrych, pomocnych dusz”, o których mówiłem wcześniej. 


Just… inked and awesome!

M.W.: Jesteś człowiekiem spontanicznym, jeśli chodzi o dziary, czy musisz najpierw porządnie przemyśleć koncepcję wzoru zanim się na niego zdecydujesz?

K.B.: Nienawidzę czekać na cokolwiek! Nieważne czy jest to termin tatuażu, wakacje, wyjście ze znajomymi, czy choćby stanie w kolejce po lody. Kiedyś powiedziałem sobie, że jak zacznę rezerwować stoliki w knajpach…, to będzie wówczas pierwsza, wyraźna oznaka starości (śmiech)! Zawsze wolałem po prostu iść i coś zrobić. Najwięcej tatuaży wykonałem na konwentach – często u osób, które po prostu miały wolny slot na stanowisku. Wzory wybierałem pod wpływem chwili. Nawet mój pierwszy tatuaż powstał przez przypadek – jadąc do pracy dostałem telefon, że mam przyjść później, więc w wolnej chwili wstąpiłem do najbliższego salonu tatuażu. Chłopaki, z jakimi wówczas współpracowałem, byli już wydziarani, więc uznałem to za znak i…, po prostu świetny pomysł. W ten sposób przyszedłem tego dnia do pracy z nową dziarą!

Oczywiście mam też na swoim ciele duże kompozycje, do których przygotowywaliśmy się przez dłuższy okres. Posiadam swojego ulubionego tatuażystę, do jakiego swego czasu chodziłem z własnymi pomysłami. Jednak (jak już wspomniałem) czekanie zawsze wzbudzało we mnie irytację. Zwłaszcza jeśli w międzyczasie coś wypadło jednemu z nas, przez co trzeba było jakąś sesję przełożyć. Stwierdziłem też, iż “dziaranie na raty” – czyli na kilku sesjach – w ogóle nie sprawia mi przyjemności. Po zrobieniu “frontu” straciłem zajawkę na dziary na jakiś czas…, mimo że to jeden z moich ulubionych wzorów.

M.W.: Jaki jest twój ulubiony styl? Do twojego wizerunku bardzo pasuje oldschool; jednak widzę, że to nie jedyna technika jaką sobie upodobałeś?

K.B.: Na moim ciele jest totalny misz-masz; wynik dziarania się na konwentach pod wpływem impulsu. Rzadko wtedy patrzyłem na styl, jaki prezentuje dany tatuażysta. Ma wolne stanowisko? Więc możemy działać – to tylko skóra! Liczył się dla mnie sam fakt tatuowania, a nie efekt końcowy. Dźwięk maszynki, specyficzny zapach, szczypanie skóry, cały ten klimat robienia tatuażu – to było dla mnie ważne. Nigdy nie przywiązywałem większej wagi do znaczenia tatuaży – kiedy ktoś o nie pyta, zawsze odpowiadam: „Wszystkie oznaczają to, że lubię się dziarać”. Jeśli  jednak miałbym wybrać jeden styl, to oczywiście byłby to oldschool, bo tych tatuaży mam najwięcej.

M.W.: Nad czym pracujesz obecnie, co jest twoim priorytetem na resztę tego roku? Praca, nowe projekty, a może odpoczynek i złapanie życiowego balansu?

K.B.: Ciągle łapię życiowy balans. Ostatnie lata, to był emocjonalny rollercoaster i ciężko w krótkim czasie wszystko poukładać. Przeszedłem z trybu: „co to będzie” na tryb: „będzie dobrze” i ciągle się tego uczę. Zainteresowałem się biohackingiem, coraz więcej czasu poświęcam medytacji. Chciałbym wybrać się na jakiś czas do ośrodka medytacji, ale bardzo ciężko jest się tam dostać. Oczywiście w międzyczasie jest rozwój związany z pracą. Bycie trenerem to ciągłe samodoskonalenie się. Może się wydawać, że to po prostu koleś, który zna ćwiczenia, a jego główne zajęcie to stanie i gadanie z ludźmi, bo przecież ma magiczny przycisk, który wystarczy wcisnąć i efekty podopiecznych za chwilę się pojawią. Niestety, tak nie jest. To ciężka praca, która wymaga przygotowania, zarówno fizycznego, jak i mentalnego. Ciągle jest coś, co można poprawić, jeśli chce się być dobrym trenerem. Nie każdy się do tego nadaje. No i może w końcu znajdę czas, żeby zrobić jakąś nową dziarkę, bo chyba już trochę wypadłem z wprawy (śmiech)!


Przydatne linki