Skip to main content

Adam „Bohomaz” Czesny: blackwork z uśmieszkiem

Można powiedzieć, że Adam jest artystą o wielu twarzach. Z jednej strony tworzy monochromatyczne tatuaże. Z drugiej nie boi się eksperymentować z kolorem, używając do tego różnorodnych, artystycznych mediów i środków wyrazu. Od kilkunastu lat dzierży w ręku aparat, a fotografia to pierwsza, artystyczna zajawka, która… po dziś dzień daje mu frajdę! Do tego wszystkiego dochodzą również podróże. Stanowią odskocznię od codzienności oraz pozwalają Adamowi nabrać dystansu do otaczającej go rzeczywistości (lub, jak Adam sam to określa, są dobrym sposobem na „wyjęcie głowy z własnej dupy!). Cóż, jeśli ciągle wymyślacie kolejne preteksty, usprawiedliwiające waszą nieobecność w Łodzi, macie 3…, a nawet 4 powody, żeby obrać to miasto za cel swojego kolejnego (niekoniecznie wakacyjnego) wyjazdu!


To nie są żadne bohomazy…

M.W.: Zacznijmy nieco przewrotnie – od jak dawna tworzysz bohomazy na ludzkiej skórze? 

A.C.: W sumie, nie tak dawno temu klient zadał mi podobne pytanie. Pracę w studiu tatuażu rozpocząłem nieco ponad 5 lat temu, chociaż już wcześniej  interesowałem się i zajmowałem tatuowaniem. Jednak nie traktuję tego wcześniejszego okresu jako faktycznego, tatuatorskiego stażu a raczej hobby.

M.W.: Z przymrużeniem oka podchodzisz do symboliki projektowanych wzorów; to mix popkultury, ze sztuką, nawiązujący niekiedy do religii. Skąd czerpiesz inspiracje?

A.C: Posłużę się tutaj cytatem od Kanye Westa:„[…] what you gon’ do now? Whatever ever I wanna do, gosh it’s cool now!”, który najlepiej opisuje moje źródła inspiracji. Natchnienie przychodzi do mnie zewsząd. Wszystkie rzeczy, które w jakiś sposób mnie bawią, przerabiam na „tatuażowe żarty”. Bardzo zależy mi na autentyczności, więc…, po prostu nie mógłbym działać w inny sposób! Uważnie obserwuję moje środowisko; zapamiętuję pewne sytuacje, wyłapuję gry słowne, by wykorzystać je później jako „materiał” do zaprojektowania wzoru. Stąd też, mimo określonej puli środków stylistycznych jakie wykorzystuję, niektórzy mogą uważać iż między poszczególnymi tatuażami istnieje duża rozbieżność. Jest to jednak pozorne. Czasem muszę poeksperymentować, by zaprezentować szerszy kontekst żartu. Tak też było w przypadku mojej dziarki, przedstawiającej twarz papieża z kropek.


„Jak ryba w wodzie”

M.W.: Piszesz na swoim profilu, że działasz w blackworku, jednak zdarza się, że wplatasz kolor do swoich tatuaży…

A.C.: Nawiązując do mojej poprzedniej odpowiedzi – czasami mam po prostu taką potrzebę. Przykładowo – chcę dorzucić do projektu jakiś fajny kontrast. Wtedy barwne tusze pomagają no i nie pozwalają się nudzić! Zresztą, bardzo lubię promarkery oraz akwarele, więc zabawa kolorami nie jest mi zupełnie obca. Warto jednak pamiętać, że tatuaż jest dziełem, które nie powstaje na kartce, a zostaje stworzone bezpośrednio na skórze klienta. To zupełnie inny rodzaj pracy artystycznej, wymagający dobrania odpowiednich technik. Wówczas…, kolory nie zawsze pasują do ogólnej koncepcji wzoru. Poza tym, jeśli chodzi o blackwork, tak się składa, że właśnie w tej stylówce czuję się jak „ryba w wodzie”. Zanim zacząłem tatuować sporo rysowałem i w zasadzie od samego początku posługiwałem się jednym medium; czy to był ołówek, czy też czarny pisak.

M.W.: Poza dziarami interesujesz się również fotografią; podobnie jak w tatuażu zdecydowana większość wykonywanych przez ciebie zdjęć jest czarno-biała. Uważasz, że monochromatyczna stylistyka lepiej oddaje charakter sytuacji, uwiecznionej w obiektywie?

A.C.: Stałem się „świadomym fotografem” jeszcze za dzieciaka, mając 13 lub 14 lat, więc aparat dzierżę w rękach już przeszło 16 lat. Od samego początku pragnąłem dokumentować swoje przeżycia. Nigdy nie wkładałem w fotografię żadnej głębszej filozofii. Czerń i biel pozwalają skupić oko – zarówno autora, jak i odbiorcy zdjęcia – na treści przekazu, dlatego je cenię. Oczywiście jest też drugi, nieco bardziej przyziemny podwód, przez który zdecydowałem się robić zdjęcia monochromatyczne. Korzystam z kliszy. Wywołanie czarno-białych zdjęć nie wiąże się z żadnymi dodatkowymi kosztami no i zajmuje mało czasu; nie muszę iść do fotografa i czekać kilka dni na efekty. Mogę wywołać swoje dzieła nawet we własnej łazience (śmiech)!
Wydaje mi się, że przez wzgląd na obraną przeze mnie paletę (odcienie czerni, szarości i kolor biały), zarówno w tatuażu jak i w fotografii, zachowuję w swoje twórczości spójność. To niezwykle istotne również dla odbiorcy. Łatwiej zrozumieć mu moje myśli, a mnie – dużo prościej je uporządkować.

M.W.: Co sprawiło, że w ogóle chwyciłeś za aparat i (gdybyś musiał wybrać) która z tych zajawek daje ci więcej satysfakcji?

A.C.: Kurczę, szczerze? Kiedyś chciałem robić zdjęcia autobusom i tramwajom (śmiech)! Nie pytaj dlaczego, ale to moje pierwsze wspomnienie, które przychodzi mi na myśl. Mówiąc jednak zupełnie poważnie – za młodu sporo jeździłem na desce. Bardzo imponowali mi artyści, uwieczniający na zdjęciach zmagania deskorolkarzy; w szczególności Marek Ogień oraz Dominik Gałek. Aspirowałem do osiągnięcia ich poziomu, więc któregoś roku przepracowałem całe wakacje, aby zarobić na pierwszy aparat. Odpowiadając na drugą część twojego pytania…, oba zajęcia są ze sobą ściśle powiązane. Oba dają mi też poczucie artystycznego spełnienia, jednak to tatuaże wiodą prym w tej materii. Nawet jeśli praca nad pewnym projektem nie odpowiada mojej estetyce, czerpię przyjemność z samego procesu. Tatuowanie jest frajdą, wręcz uzależniającą frajdą! Przy fotografii zdarzało mi się wykonywać zlecenia komercyjne, pokroju ślubów czy chrzcin, które były dla mnie istną męczarnią.


Podróżnicza pasja – czyli skuteczny sposób na…

M.W.: Sprawiasz wrażenie wyluzowanego gościa z bardzo otwartą, pełną pomysłów głową. Czy to podróże – od których nie stronisz z tego co zauważyłam – napędzają cię do dalszych twórczych działań?

A.C.: WOW, to brzmi bardzo młodzieżowo (śmiech)! Myślę, że podróże są moją odskoczną, bo jednak celem każdej takiej wyprawy jest odpoczynek. Wartością dodaną, wynikającą z możliwości odwiedzenia nowych, ciekawych miejsc, spotkań z inspirującymi osobami jest otwarta głowa. Człowiek nabiera dystansu do pewnych spraw i może spojrzeć na nie z innej perspektywy. Dzięki obcowaniu z drugą osobą, a w przypadku wyjazdów poza granice naszego kraju również z nieznaną nam kulturą, uczymy się doceniać to co mamy. Innymi słowy – podróże sprawiają, że możemy wyjąć głowę z dupy (śmiech)!” 

Największe wrażenie wywarł na mnie Nowy Jork…, chociaż początkowo bałem się, że to miejsce mnie rozczaruje. Całe szczęście syndrom paryski mnie ominął! W zasadzie, byłem tam kilka razy, przez dłuższy czas i jestem nim absolutnie oczarowany. To miasto ma niesamowity, kosmopolityczny vibe, który bardzo mi odpowiada. Nie chciałbym wyjechać do Stanów na stałe, ale z niecierpliwością wypatruję kolejnej okazji ku podróży do Nowego Jorku. Najlepiej na jakiegoś guest spota.

M.W.: Na sam koniec chciałabym, abyś podał naszym czytelnikom 3 powody, żeby odwiedzili Łódź!

A.C.: Hmmm…, a więc tak: ulica Limanowskiego, ulica Włókiennicza oraz cała Limanka – to są 3 miejsca, jakie warto odwiedzić w Łodzi, aby uniknąć syndromu paryskiego (śmiech)! Jeśli to was nie zrazi, to możecie zwiedzać dalej. Poza tym Łódź jest dobrze skomunikowana z Warszawą, bo leży w Polsce Centralnej, więc nie powinniście mieć problemów z dojazdami. Pamiętajcie również, że w Łodzi jest Adam Bohomaz – to taki dodatkowy, 4 powód dla którego warto odwiedzić to miasto, jeśli chcecie przygarnąć jakąś dziarkę na swoją skórę!


Przydatne linki