Rzadko kiedy zdarza mi się rozmawiać z osobami, które miały okazję obserwować jak branża tatuażu w Polsce rozwijała się od samiusieńkiego początku. Dlatego też rozmowa z Maciejem Fludzińskim, właścicielem studia „Seagull Tattoo” z Sopotu uświadomiła mi, jak wiele zmieniło się w tej dziedzinie na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Niewiele osób potrafi opowiadać o swoim zawodzie z taką pasją oraz szczegółami! Poza pracą Maciej hobbystycznie uprawia żużel i chociaż, jak sam przyznaje, odniesione na przestrzeni lat kontuzje wykluczają go ze sportowej kariery, to motocykl na zawsze pozostanie jego odskocznią od tatuowania. Zresztą, nawiązane na torze kontakty oraz zawodowe doświadczenie sprawiły, iż niejeden fan dwóch kółek postanowił uwiecznić swoje osiągnięcia… na własnej skórze!
M.W.: Macieju, od 20 lat zajmujesz się tatuażem zawodowo; po tak długim stażu w branży na pewno zaobserwowałeś jakieś zmiany. Co zmieniło się w środowisku na przestrzeni tych dwóch dekad?
M.F.: Branża bardzo się rozwinęła. Powstało wiele sklepów z akcesoriami do tatuowania. Zmieniły się maszyny, prostocie uległa ich obsługa. Kiedyś, na moim stanowisku pracy, miałem pięć maszyn cewkowych o ustawieniach dostosowanych, do różnych zestawów igieł. A teraz mam jedną maszynę, a do niej pięć kardridży, które w ułamku sekundy wymieniam podczas tatuowania. Dziś przemysł tatuatorski to ogromny biznes. Na rynku mamy mnóstwo nowoczesnych środków ułatwiających pracę, takich jak pianki do przemywania, balsamy, opatrunki foliowe. Co ciekawe, wraz z rozwojem rynku, w branży coraz lepiej i bardzo licznie odnajdują się kobiety – tatuatorki. Artystek jest obecnie co niemiara. Tworzą kosmicznie piękne tatuaże. Za to należy im się ogromny szacunek.
Cóż, kiedyś był to zawód niszowy, a teraz mamy w Polsce kilka tysięcy studiów tatuażu. W momencie, w którym zaczynałem, było kilkunastu tatuatorów w całym kraju z czego połowa w samym Trójmieście. Pamiętam swoje początki – wszystko owiane tajemnicą, aureolą niedostępności. Nie mieliśmy dostępu do sprzętu, próżno było szukać jakichkolwiek poradników w Internecie; wszystko organizowaliśmy we własnym zakresie. Trzeba było być zaradną osobą, żeby móc tatuować! Każdy, kto do czegoś doszedł, zatrzymywał te sekrety dla siebie, żeby nie robić sobie konkurencji.
M.W.: Czy 20 lat temu robiłeś coś, czego nie musisz wykonywać już dzisiaj podczas sesji tatuowania?
M.F.: Każdy tatuator musiał umieć litować; ja przeważnie dwa dni w miesiącu spędzałem z lutownicą w rękach… szczerze tego nienawidziłem! Gdybym wiedział z jakimi wyrzeczeniami i trudnościami będzie wiązał się ten zawód to pewnie darowałbym sobie tatuaże i zajął czymś innym. Błogosławieństwem jest jednak jak się okazuje, nieświadomość przyszłości, bo nie zniechęca, nie zabija naszego zapału. Wykonałem katorżniczą pracę, żeby przygotować się do działania. Dziś jest po stokroć łatwiej! Już nie przykładamy kalki technicznej do projektu naszkicowanego ołówkiem, by następnie poprawić linie rapitografem, wypełnionym tuszem hektograficznym. Teraz mamy iPada, drukarkę i przygotowanie odbitki trwa kilkanaście minut. Poza tym niemal całą niezbędną wiedzę znajdziemy w Internecie. Sieć obfituje w tutoriale.
M.W: A sami klienci? Zauważasz jakąś zmianę w nastawianiu społeczeństwa do sztuki tatuażu?
M.F.: Sądzę, że na przestrzeni lat gusta oraz oczekiwania klientów bardzo się zmieniły. Dzisiaj dla wielu osób nowy tatuaż to coś wymarzonego, czym mogą sobie osłodzić życie. To coś jak nowa fryzura, nowa ozdoba. Tatuaż nie budzi już kontrowersji, tak jak 20 lat temu. Stał się sztuką, a przestał kojarzyć ze szwedzkimi marynarzami przypływającymi do Trójmiasta i ludźmi, którzy opuszczają mury zakładu karnego.
M.W.: Uważasz, że te zmiany wpłynęły na środowisko pozytywnie, czy może raczej negatywnie?
M.F.: Myślę, że to bardzo pozytywna zmiana bowiem ludzie dzielą się na konwentach wiedzą; wymieniają zdobytym doświadczeniem technicznym oraz zastosowaniami praktycznymi. Bardziej liberalne jest też nastawienie społeczne, co dodatkowo napędza całą branżę.
M.W.: Czego tobie udało się nauczyć przez ten czas? Jaka była najcenniejsza, zawodowa lekcja, która zmieniła bieg twojej kariery?
M.F.: Nauczyłem się pokory oraz cierpliwości. Wyobrażałem sobie kiedyś, że sama zdolność rysowania wystarczy, by móc świetnie tatuować. Praktyka szybko to zweryfikowała, bo poza talentem artystycznym musiałem zagłębić się w całą, przepastną sferę kwestii rzemieślniczych. Chciałbym dodać, że nigdy nie czułem się artystą; bardziej osobą obdarzoną jakimś talentem. Osobą, która do tego wszystkiego, co udało jej się osiągnąć, musiała dojść naprawdę ciężką pracą warsztatową.
W odniesieniu do najcenniejszej lekcji – było to na samym początku mojej przygody z tatuowaniem. Spotkałem się z legendą polskiego tatuażu, Piotrem Żurawskim, który zdradził mi stosowane przez niego techniki lutowania zestawów igieł. Ułatwiło mi to znacznie przygotowania do kolejnych działań i przyczyniło się do późniejszego rozwoju zawodowego. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny. Serdecznie go pozdrawiam, korzystając z okazji!
M.W.: Pozostając w temacie branży tatuażu; z jakimi trudnościami musisz mierzyć się na co dzień, będąc właścicielem studia „Seagull Tattoo” w Sopocie?
M.F.: Z tłumaczeniem klientom, aby stawiali na autorskie wzory, a nie chcieli powielać to, co zobaczyli u innych w Internecie albo telewizji. A poza tym wolałbym płacić niższy czynsz w moim studio. (śmiech)
M.W.: Kto wspiera cię w tym wszystkim? Czy pomoc ze strony innych osób jest dla ciebie czymś ważnym?
M.F.: Dużym wsparciem jest mój nadwyrężony kręgosłup (śmiech), a tak bez żartu to pomoc i dobre słowo zawsze dostawałem (i nadal dostaję) od najbliższych. Rodziny i przyjaciół, którzy we mnie wierzą.
M.W.: Zauważyłam, że poza tatuażem twoją pasją jest również żużel. Skąd zainteresowanie tym sportem?
M.F.: Całe życie pałałem miłością do adrenaliny i dwóch kółek. Motocykle zainteresowały mnie „na poważnie” już podczas wizyt na stadionie Wybrzeża w Gdańsku, gdzie pojawialiśmy się regularnie z moim tatą. Postanowiłem zbliżyć się do tego środowiska; byłem nawet w szkółce żużlowej. Niestety szereg moich przypadłości zdrowotnych i niefortunnych zbiegów okoliczności nie pozwoliły mi na spełnienie marzeń i zostaniu zawodnikiem, które snułem już od czasów nastoletnich.
M.W.: Jakimi osiągnięciami w tej dziedzinie możesz się poszczycić? Co jeszcze chciałbyś osiągnąć?
M.F: Mogę poszczycić się złamaniem ramienia (ale to już w wieku bardzo zaawansowanym), gdzie do dziś mam gwóźdź śródszpikowy i pięć śrub. Ponadto kilkoma efektownymi „dzwonami” – tak w gwarze żużlowej nazywamy upadki – które sprawiły że połamałem kilka żeber i miałem wstrząśnienie mózgu. W moim wieku, na niwie żużlowej nie chciałbym już nic osiągnąć. Odniesione kontuzje po prostu mi na to nie pozwalają, więc motocykl stoi w studiu i cieszy oczy moich klientów.
M.W.: Czy żużlowcy zgłaszają się do ciebie po tatuaże?
M.F.: Wytatuowałem już co najmniej połowę ligi – 56 żużlowców. Tak zupełnie szczerze – z każdym z nich wiąże się jakaś inna historia. Mógłbym przytoczyć ich tak wiele, że zrobilibyśmy o tym kilka kolejnych rozmów. Nie chciałbym zatem nikogo skrzywdzić ani bezpodstawnie wyróżnić. Przypominam sobie natomiast najzabawniejszą historię w całej mojej przygodzie z tatuażami. Trafił mi się kiedyś klient, który zamiast mówić do mnie, śpiewał. Naprawdę, nic nie mówił normalnie tylko śpiewał! Najpierw chciało mi się strasznie śmiać, ale po kilku zwrotkach tego piosenkarza udzielił mi się jego flow i zacząłem odpowiadać mu śpiewając. Ostatecznie nie „dośpiewaliśmy się” i klient opuścił mój salon bez swojego dziewiczego tatuażu. Żałuję, że nigdy do mnie nie wrócił, żeby znowu pośpiewać, bo… pomimo całej szalonej sytuacji, był to bardzo pozytywny człowiek!
M.W.: Na sam koniec chciałabym zapytać jaką radę dałbyś początkującemu tatuatorowi…, a jaką fanowi żużla, który myśli o starcie?
M.F.: Bez względu na branżę, czy to, czym się w życiu zajmujemy – wytrwałość i pokora to sukcesu podpora! Pycha, to kotwica porażki. Proszę mi uwierzyć – ja po 20 latach w branży wciąż się uczę.
Fot. portretowa – Dominika Lipińska