Dawid Jurczyk: tatuaże w USA.
Wspólnie z Dawidem, prowadzącym kanał ProjektINK oraz współtwórcą Bez Kanału udało mi się poruszyć niezwykle ciekawy temat rynku tatuażu w Stanach Zjednoczonych. Jak wyglądają tamtejsze konwenty? Jak bardzo specyfika pracy odbiega od tego, co znamy z Polski? Dawidowi udało się zwiedzić kilka kultowych miejscówek, które my znamy i możemy podziwiać wyłącznie w programach telewizyjnych. Któż nie pamięta słynnego „Miami Ink – studio tatuażu” lub jego późniejszej edycji „LA Ink”, jaka powstawała w lokalu słynnej Kat von D? Jestem przekonana, że dzięki lekturze tego wywiadu poczujecie się tak, jakbyście tam byli!
M.W.: Pierwszy film na twoim kanale, dotyczący sztuki tatuażu, pochodzi z 8 października 2015 roku. Odwiedziłeś wtedy słynne “Love Hate Tattoo Studio”, znane doskonale z show “Miami Ink”. Jak wspominasz tamtą wizytę?
D.J.: Odwiedziłem tę miejscówkę dwukrotnie; po raz drugi w marcu zeszłego roku. Obie wizyty wspominam dosyć… ciekawie, jeśli mogę tak to ująć. “Love Hate” zasłynęło dzięki telewizyjnemu show, z którego sporo ludzi czerpało inspiracje i wiedzę o tej sztuce. Warto wspomnieć jednak, że co drugi budynek na Washington Avenue skrywa w sobie salon tatuażu. Ale wracając do tematu… zajechałem do studia, a Ami James w tym czasie tatuował klienta. Niestety nie było mi dane z nim porozmawiać, udało mi się jedynie zamienić kilka słów z menedżerem lokalu. Ponadto, za zrobienie zdjęcia czy nagranie jakiegoś materiału wewnątrz, należało uiścić stosowną, drobną opłatę.
Studia tatuażu w Stanach mają swoją specyfikę, a mówię to bazując na moich doświadczeniach nie tylko z Miami, lecz także z Los Angeles czy Chicago. W samym “Love Hate” na wejściu klient mógł przejrzeć dostępne katalogi, które wyglądały na dość sędziwe, rozlatywały się. Myślę, że mogły mieć z 10 lat. Zainteresowana usługą osoba dokonywała wówczas wyboru i wzór był robiony od razu. Wydaje mi się, że salony w tak dużych aglomeracjach, będące swego rodzaju rozpoznawalną marką na rynku światowym, nie muszą walczyć o klienta. Ludzie z zajawką i tak przyjdą do tego konkretnego miejsca, ponieważ chcą mieć tatuaż z „Miami Ink”.
Do podobnych wniosków doprowadziła mnie wizyta w salonach w Las Vegas. Te lokale przypominają biurowe wnętrza. Każdy tatuator miał swoje, wydzielone stanowisko z biurkiem i potężnym komputerem, do którego klient mógł podejść i wybrać sobie preferowany wzór z Internetu. Co ciekawe, robiłem obchód po tamtejszych studiach w późnych godzinach nocnych. W Polsce o tej porze każdy lokal byłby już zamknięty, jednak w Las Vegas zawsze był na stanowisku jeden, dyżurny tatuator. Ot, w razie gdyby ktoś pijany, po imprezie, wpadł na pomysł zrobienia sobie dziarki.
M.W.: Jestem w szoku…! Czy artyści w Stanach zawracają sobie głowę czymś takim jak plagiat? Przecież wykonywanie wzorów, znalezionych w Internecie to bardzo często po prostu kradzież cudzej pracy.
D.J.: Nigdy nie rozmawiałem z nimi na ten temat, ale z tego co widziałem to klienci podchodzili do wielkiego iMaca i wybierali wzory z sieci. Nie mam pewności, czy dochodziło wówczas do plagiatu, jednak wydaje mi się to wysoce prawdopodobne.
M.W.: Wspomniałeś, że udało ci się również odwiedzić salon słynnej Kat von D, jaki mieści się w Los Angeles. To kolejna ogólnoświatowa marka w tej branży. Czym zaskoczyła cię wizyta w “High Voltage Tattoo”?
D.J.: To był październik 2018 roku, jeśli dobrze pamiętam. Niestety samej Kat nie było wtedy w studiu, ponieważ to był czas, w którym niebawem miała ona rodzić. Udało mi się jednak wejść do środka, gdzie pracowało dwóch artystów. Kiedy jednak wyciągałem kamerę niemalże od razu zatrzymał mnie menadżer. Zażądał pozwolenia na filmowanie, którego wówczas nie mieliśmy. Całe szczęście jakoś wybrnęliśmy z tej sytuacji – co prawda za sprawą drobnego oszustwa, ale dzięki temu mogłem pokazać widzom wnętrze lokalu znanego z “LA Ink”. Udawaliśmy po prostu, że robimy zdjęcia. Oczywiście, podobnie jak w Miami, tam również należało za tę przyjemność zapłacić. Poza tym miejsce należące do Kat von D jest nastawione na komercję, ponieważ to kolejna osoba, której nazwisko jest marką w świecie tatuażu. W lokalu mieli dostępny swój merch. Skusiłem się więc na kupno pamiątkowej koszulki.
M.W.: Czy ten zakaz filmowania i opłata za zdjęcia oznaczają, że artyści cenią sobie prywatność?
D.J.: Może nie tyle prywatność, co pełny portfel. Kat von D jest niezwykle medialną osobą, za której wizerunkiem stoi cały sztab ludzi. Zresztą, jak już wspominałem, każde studio ma swojego menedżera, odpowiadającego za finanse i organizację pracy. Często to oni sugerują, żeby zostawić napiwek po skończonej sesji. Zresztą w USA jest to uwarunkowane kulturowo; poza stałym wynagrodzeniem często dorzuca się określony procent kwoty za usługę. Tak jest chociażby w restauracjach i to nie jest niczym nadzwyczajnym.
Pragnę jeszcze dodać, że tak naprawdę poza znanymi nazwiskami wśród członków ekipy lub sławą samego właściciela, niczym specjalnym te salony się nie wyróżniały. Love Hate Tattoo? Jedno z wielu. High Voltage Tattoo? Jedno z wielu. Czuć w tych miejscówkach specyficzny, typowo amerykański klimat; powiew lat 90-tych. Wydaje mi się, że wiele lokali w Polsce może poszczycić się ciekawszym wystrojem.
M.W.: Uważam, że po tylu wizytach w USA potrafisz racjonalnie ocenić tamtejszą scenę tatuażu. Czym jeszcze zaskakuje to amerykańskie środowisko? Jaki jest poziom, reprezentowany przez artystów ze Stanów?
D.J.: Podczas mojej wizyty w Chicago, rok temu, miałem przyjemność rozmawiać z moim znajomym, który mieszka w tym mieście już przeszło 12 lat. Miał okazję obserwować, jak rozwija się tamtejszy rynek, słyszał co mówią i kogo polecają ludzie na mieście. Pete Krol ze studia „Krol Body Art„, czy Łyskacz z Mor W.A są znanymi ikonami sceny chicagowskiej. W zeszłym roku zawitałem również do Teksasu, gdzie mniej więcej w połowie września odbywał się konwent w Dallas. Wyglądało to podobnie jak u nas; całość odbywała się na zamkniętej hali, a modele prezentowali prace konkursowe na scenie. Jednakże brakowało dodatkowych atrakcji i pokazów, jakie znamy z imprez w naszym kraju. Może to przez specyfikę miejsca? Generalnie ten konwent zapamiętałem jako wydarzenie bardzo spokojne, z małą ilością odwiedzających. Jakość wykonania tatuaży w mojej ocenie nie stała na najwyższym poziomie. Myślę, że Amerykanie mogliby sporo nauczyć się od Polaków. Zdaje sobie jednak sprawę, że Stany Zjednoczone są ogromne. Jestem w pełni świadom, iż środowisko tatuatorskie potrafi zmieniać się jak w kalejdoskopie, w zależności od odwiedzanego stanu. Dlatego moja opinia dotyczy wyłącznie tego, co widziałem na konwencie w Dallas. Niestety nie udało mi się dostać na konwent, odbywający się niedaleko Los Angeles, ponieważ nie wyrobiliśmy się czasowo z ekipą. Żałuję tego do dzisiaj, bo z relacji Levgena Knysha wywnioskowałem, iż tam było dużo ciekawiej niż w Dallas.
M.W.: Zauważyłeś, żeby jakaś konkretna stylówka cieszyła się większą popularnością wśród tatuatrów z USA? W czym artyści zza oceanu odnajdują się najlepiej, jeśli chodzi o dziaranie?
D.J.: Nasza, rodzima scena stawia poprzeczkę bardzo wysoko; nie tylko w stylistyce realistycznej. Polacy naprawdę bardzo przykładają się do techniki oraz szlifowania swojego warsztatu. Odwiedzając salony w Stanach niestety nie miałem możliwości przyglądania się tatuatorom z bliska. Jak już mówiłem wcześniej – na straży ich portfela i prywatności stał menedżer. Nie chcę oceniać Amerykanów poprzez to, co widziałem na ulicach. To duży kraj. Kraj emigrantów oraz turystów, przez co trudno realnie ocenić jaki styl dominuje i czy jest on technicznie dopracowany. Miałem w kwietniu tego rok lecieć do Nowego Jorku, do mojej znajomej, która pracowała w warszawskiej „La Ondzie„. Niestety pandemia pokrzyżowała mi plany, a szkoda, bo teraz mógłbym udzielić Ci bardziej rozbudowanej odpowiedzi na to pytanie.
Jeśli czujecie niedosyt po naszej rozmowie i chcecie lepiej poznać twórczość Dawida, więcej dowiecie się z drugiej części wywiadu, która ukaże się na blogu już niebawem! Koniecznie sprawdźcie materiały dotyczące sztuki tatuażu (nie tylko tej ze Stanów) na jego kanale!