M.W.: Szeroko pojęta działalność artystyczna towarzyszy Ci od najmłodszych lat; co było pierwsze, pasja do muzyki czy zainteresowanie sztuką tatuażu?
Ł.C.: Sztuki wizualne były zdecydowanie pierwsze, ale sam tatuaż przyszedł nieco później. Co prawda pierwszą dziarkę wykonałem w wieku 16 lat, ale szczerze zbytnio się nie zajarałem i nie traktowałem tego jako pasję, czy plan na przyszłość. Szczególnie, że całym procesem byłem dość mocno przerażony i obrzydzony. Zrobiłem i zapomniałem o tym na długie lata. Gitara pojawiła się w podobnym okresie, lecz tutaj utonąłem na starcie.
M.W.: Co jest trudniejsze – nauka gry na gitarze czy nauka obsługi maszynki do tatuowania?
Ł.C.: Od jakiegoś czasu obie dziedziny posiadają dość spore wsparcie w Internecie. Z racji powszechności, nauka gry na instrumencie jest raczej prostsza, bo materiałów dydaktycznych jest więcej. Posiada to jednak swoją ciemną stronę – jest ich zdecydowanie za dużo i można się w tym wszystkim łatwo zagubić. Jakość tych materiałów również często jest nieco kontrowersyjna. Cała masa gitarowych youtuberów to goście, którzy są kanapowymi muzykami, więc mają kanapowe, a nie sceniczne doświadczenie oraz brzmienie. Czasem więc lepiej spytać starszego kolegi niż gościa, który mając 200 tysiące subów, a gra 3 koncerty w roku.
Jeśli chodzi o materiały dotyczące tatuażu, to nie śledzę i nie oglądam zbytnio, ale to z pewnością też ułatwia sprawę. Zagrożeń jednak również nie brakuje. Obecnie młodzież bardzo często jak czegoś nie wie, to nie ruszy do Starszyzny osobiście, tylko szuka w internecie, gdzie już prawie nikt nie traktuje tego jako wiedzę dla wybranych, której nie powinno się przekazywać byle komu. Grupy kipią od informacji i rywalizacji o miano tego, kto najbardziej popisze się swoją znajomością zagadnienia i doradzi kompletnie obcej osobie, która czasem nawet za to nie podziękuje.
Proszę mnie jednak zrozumieć – nie jestem wrogiem szerzenia wiedzy. Sam tęsknię za szkoleniem i byciem szkolonym. Uważam jednak, ze sposób, w jaki to się obecnie odbywa nie ma nic do czynienia z jakimkolwiek etosem pracy i szacunkiem wobec doświadczenia często zdobywanego latami. Na przykładzie: kiedyś spytany przez młodszego artystę o jakiś niuans techniczny podzieliłem się tym, jak sobie z tym radzę i skąd to wiem, a wiedziałem od Wyroczni Absolutnej w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tych słów. Klika dni później ten sam młodziak wyrzygał to wszystko obcemu typowi gdzieś na grupie facebookowej, pisząc jeszcze: „Pancho robi to tak.”
Do cholery jasnej! Dzieciaki! To nie tak!!!
Do niedawna na wiedzę na temat wykonywania tatuażu trzeba było sobie zasłużyć. Na starcie szorowaniem kibla, wyrzucaniem śmieci, rwaniem ręczników i odbieraniem telefonów. Te czasy już jednak za nami. Instytucja czeladnika w tradycyjnym znaczeniu umiera śmiercią naturalną. W wielu studiach praktykant nie jest szkolony ani pilnowany skrupulatnie przez swojego osobistego opiekuna. Ba! Nawet nie ma wyznaczonego opiekuna! Z miejsca sadzany jest do robienia mniejszego, ale wciąż hajsu w charakterze artysty niższego szczebla. A doświadczony artysta musi przed sesją całodzienną przyjechać do pracy pół godziny wcześniej, by narwać sobie ręczniki, bo praktykanci tacy zarobieni…Cóż, wiem, że hierarchie nie są obecnie w modzie, ale ich brak powoduje zupełnie niepotrzebne napięcia i w zupełności nie produkuje dobrych artystów, tylko rozkapryszone bachory, a z doświadczonych rzemieślników takich jak ja robi zgorzkniałych starców tęskniących za dawnymi czasami (śmiech).
„[…] Reaguję z ogromną wdzięcznością i uśmiechem, gorąco zapraszając na dziarkę u najlepszego tatuatora wśród gitarzystów lub gitarzysty wśród tatuatorów w Polsce!”
M.W.: Czy fani twojej muzyki kojarzą cię również z działalności w branży tatuatorskiej?
Ł.C.: Raczej te światy nie mieszają się ze sobą tak mocno, jak mogłoby się to wydawać. Nie da się ukryć, że Acidom sporo brakuje do Linkiewicz (śmiech), a ja jestem w bandzie dopiero 2,5 roku, więc raczej ludzie nie walą drzwiami i oknami. W spokoju mogę nierozpoznany przejechać się tramwajem. Nie spodziewałem się więc, że po dołączeniu do Acids mój kalendarz nagle będzie pękał w szwach. Nawet tego nie chciałem. Mam doświadczenie z długimi miesiącami zapisów do przodu, wstrzymywaniem bookingów i zdecydowanie za tym nie tęsknię.
W każdym razie – jakieś oczekiwania były i zderzyły się mocno z rzeczywistością. Być może po części to wina kiepskiego zarządzania poprzednim studio i braku umiejętności przekucia tego faktu marketingowo. Cóż, tak to już czasem bywa. Po latach w końcu nauczyłem się, że niezależnie w jakim studio się wyląduje, należy liczyć w pierwszej kolejności tylko na siebie, bo czasem można się poważnie rozczarować. Dlatego też jakiś czas temu wyszedłem sam z własnego cienia. Nie przepadam za tym i nie przyszło mi to łatwo, ale postanowiłem bardziej eksponować swoją gębę i pozycję zarówno na scenie muzycznej jak też tatuatorskiej. I to zaczyna działać. Ludzie zaczynają rozkminiać, że ja to ja (śmiech). Co więcej ja bardziej czuję się sobą. A po koncertach pojawiają się coraz częściej pytania dotyczące tatuażu i słowa uznania często przewyższające doznania muzyczne. Reaguję z ogromną wdzięcznością i uśmiechem, gorąco zapraszając na dziarkę u najlepszego tatuażysty wśród gitarzystów, bądź gitarzysty wśród tatuażystów w Polsce! ?
M.W.: Wspominałeś w wywiadach, że osobą, która przyczyniła się do rozwoju twojej kariery jako tatuator był Żywiec z wrocławskiego Cleanfun. Masz również takiego muzycznego mentora?
Ł.C.: Trochę tego będzie. Jesteście gotowi? Ograniczę się do ludzi, których znam osobiście, bo czytalibyście to do rana (śmiech).
Pierwszym był Marec – gitarzysta “Face Of Reality” – zespołu, w którym zadebiutowałem. Wprowadził mnie w świat hałasu, nauczył brzmienia i sprzętu. Pokazał też jak lutować kable, wymienić przetworniki czy klucze, a to choć może się wydać prozaiczne, odróżnia chłopców od mężczyzn. Kolejny to Michał Sowa, mój niesamowity przyjaciel, wokalista oraz gitarzysta zespołu “Cockroach”. Nauczył mnie wiele i zawsze mogę na niego liczyć. Jeden z niewątpliwych Ojców Metalu! Nie mógł na mnie nie mieć wpływu „najlepszy gitarzysta metalowy obecnie chodzący po Ziemi”. Mowa tu o Voggu z Decapitated, a od niedawna “Machine Fuckin’ Head”. Nie bez powodu został ochrzczony przez Roba Flynna ksywą “DimeVogg”. Od lat uważam, że to kandydat numer 1 do zastąpienia Dimebaga w potencjalnie reaktywowanej “Panterze”. Czy może być lepiej? Nie sądzę! Od lat obserwuję Wacula na koncertach. Pełnię swojej uwagi skupiam na nim, a od jakiegoś czasu kaleczę instrument w oparciu o jego porady. Mentor absolutny! No i “Machine Head” to za mało! “Dawać mje te Pantere!”
Naturalnie nie może tu zabraknąć Titusa, Popcorna oraz Ślimaka! Ich doświadczenie, doktorat w starej szkole jest kompletnie niepodważalny i zasługuje na dozgonny szacunek, nie tylko na polskiej scenie. Obok profesjonalnego sznytu, dzięki nim odkryłem w sobie głos. Zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Otworzyłem gębę, porzuciłem strefę komfortu, odnalazłem swoją drogę, znaczenie. Dzięki nim odkryłam, że (mimo wcześniejszego braku doświadczenia), potrafię zaśpiewać przed półmilionową publicznością i sprawić, by jadła mi z ręki. Niesamowite i transcendentalne uczucie. Życzę tego każdemu!
Cóż, skoro wspominałem o Acids, to naturalnie wymienić muszę Litzę! Przez lata niedościgniony wzór, jeśli chodzi o riff. Słuchając go utwierdzałem się w przekonaniu, że wcale nie musze grać epickich solówek, by być zajebistym gitarzystą. Po latach okazało się, że mam zaszczyt stanąć na jego miejscu i chociaż częściowo zapełnić lukę po nim. Nie mogłem trafić lepiej! Personalnie Robert jest również wspaniałym człowiekiem! Uwielbiam z nim rozmawiać! Mimo iż w przeciwieństwie do niego nie jestem osobą w tradycyjnym znaczeniu wierzącą, widzę w nim “Piękną Duszę” oraz duchową inspirację. Ten człowiek naprawdę wierzy bezgranicznie zarówno w siebie, jak i to co ponad nim. No i jest pierwszym fanem Truism – mojego nowego bandu, o którym już niedługo będą gadać WSZYSCY! Jednak największym i wiecznie nieodżałowanym wzorcem był, jest i będzie dla mnie Olass (przedwcześnie zmarły gitarzysta None i Acid Drinkers). Niesamowity przykład idola, kumpla i człowieka. Obserwowałem długo jego drogę na szczyt i czerpałem dla siebie tyle, ile tylko mogłem udźwignąć. Po dziś dzień staram się być najlepszą wersją siebie głównie dzięki niemu. Do wzmacniacza mam przyklejone jego zdjęcie, zrobione podczas koncertu, na którym się poznaliśmy. Po 12 latach od jego śmierci wciąż za nim tęsknię, często o nim myślę i często z nim „rozmawiam” … często też patrzę na to zdjęcie. Przypomina po co i przede wszystkim – O CO gram.
M.W.: Zdarza ci się tatuować członków innych polskich kapel, grających cięższą muzykę? Często się do ciebie zgłaszają, z uwagi na twoją rozpoznawalność w tym środowisku?
Ł.C..: Kilka razy zdarzyło się wydziarać kogoś z ekip zagranicznych kapel akurat odwiedzających Wrocław. Pamiętam “Suicide Silence”, “Miss May I”, czy jakieś inne różowo-metalowe gówno (śmiech). Generalnie bandy unikają dziarania na trasie, więc z reguły wpadał manager lub ktoś z techniki. Jeśli chodzi o zaprzyjaźnionych muzyków; jak najbardziej bywają chętni, ale są strasznymi leniami i nie chce im się ruszyć tyłków do Wrocka. Ja za nimi jeździć ze sprzętem nie będę. Nie kładę tipsów, tylko robię dziary i mam swoje standardy – także morduchny, nie czekajcie na mnie, bo to ja czekam na Was!
M.W.: Czy muzyka stanowi dla ciebie źródło inspiracji przy projektowaniu wzorów?
Ł.C.: Bezpośredniego wpływu raczej nie dostrzegam. Bardziej inspiruje mnie “Netflix” (śmiech). Trudno mi usiedzieć na dupie; bardzo się męczę tylko i wyłącznie oglądając. Jeśli jednak robię to z gitarą bądź tabletem na kolanach, to nie postrzegam tego czasu jako straconego, a wręcz przeciwnie! Mam w końcu chwilę, żeby porządnie poćwiczyć na instrumencie, bądź zrobić fajny i dopracowany projekt. Inspiracja muzyki dziaraniem i vice versa bardziej opiera się o odciążenie jednego drugim. Tatuowanie to ciężka praca, w szczególności, gdy głównie wykonuje się duże prace. Po powrocie do domu, po sesji całodziennej, mam z reguły do wyboru: pójście spać lub złapanie za gitarę. Często wybieram drugie. Gitara jest jak drzemka. Wyciąga ze mnie zmęczenie. Po graniu czuję się wypoczęty i zdolny do wyciśnięcia jeszcze paru kropel z tych ostatnich godzin dnia. Z drugiej strony, jak z każdą pasją, można w tym czasem nieźle utknąć. Wtedy też odpalam kalendarz, patrzę, czy jest coś ciekawego do zaprojektowania bądź zasiadam rysowania czegoś autorskiego i robię to, aż znów utknę. Wtedy odkładam tablet i jeśli okoliczności na to pozwalają, chwytam za gitarę – jadę dalej.
M.W.: Jaką ewolucję, przez te wszystkie lata działalności tatuatorskiej, przeszła twoja stylówka?
Ł.C.: Projekty tatuaży wykonywałem dużo wcześniej, zanim złapałem za sprzęt. Można więc uznać to za początek. Całkiem spora część moich znajomych do dziś nosi na sobie wzory zaprojektowane przeze mnie. Gdy pojawiła się maszynka, rozpocząłem długi oraz chaotyczny etap dziarania w domu; błądzenia we mgle i potykania się o własne stopy. Całe szczęście dotarłem o własnych siłach do Sławka Wasiaka oraz studia Manta, mieszczącego się ówcześnie we Wrocławiu. Podglądałem, pytałem i słuchałem. Mimo, iż Sławek powtarzał cały czas za Yodą: “Do or do not. There is no try”, wciąż stałem na rozdrożu – od dłuższego czasu bezrobotny, wykonywałem niezbyt liczne zlecenia graficzne, pozwalające jedynie na żarcie chleba posmarowanego nożem. Mimo klepania przysłowiowej biedy, nie mogłem tego porzucić, by poświęcić się tatuażowi w pełni.
Momentem, który zaważył o moich dalszych losach, była rekrutacja na stanowisko grafika do dużej zagranicznej korporacji. Zmiażdżyłem egzamin praktyczny uzyskując 98% i najlepszy wynik spośród ponad 200 kandydatów. Świat stanął przede mną otworem: z miejsca dostałem propozycję stanowiska kierowniczego oraz 7 tysięcy podstawy – na początek. Szybko jednak okazało się, o jaki otwór chodziło… po tygodniu zadzwoniła do mnie babka z HR oznajmiając, że inwestor wycofał się ze stworzenia placówki we Wrocławiu, a co za tym idzie – moje wymarzone stanowisko poszło w las! Wtedy w końcu trafiły do mnie słowa Sławka-Yody:
“-Do or do not?”
-Ok! Lets do this! There is no try!
Rychło (pozytywnym zrządzeniem losu) trafiłem do “Cleanfun”. Zacząłem od typowych, jak na tamte czasy, obowiązków praktykanta, o których wspominałem wcześniej. Trzaskałem pierdoły i napisy. Wciąż uważam jednak, że to jedyna słuszna “droga padawana”. Pierwszy kontakt z konturem powinien (moim zdaniem) właśnie tak wyglądać. Szkoda, że wielu młodych brzydzi się napisów. Ja do tej pory lubię trzasnąć czasem taką pierdołę. To przypomina, skąd się tu wziąłem. No i to najłatwiejszy hajs na świecie! Idąc za radą Żywca, pojechałem na kilka miesięcy do Anglii, gdzie naprostowałem kreski, przetestowałem tonę maszynek oraz nabrałem luzu. Wróciłem jako mężczyzna. Robiłem coraz ciekawsze rzeczy, zaczęły pojawiać się także autorskie projekty.
Po przejściu do “Rock’n’Rolla” rozpoczął się najbardziej płodny i twórczy okres w mojej karierze tatuatorskiej. Kontakt z artystami takimi jak: Pancho, Alex Minec, Dero, Mikalai Losik, Legion, Maras czy Damian Gorsky, musiały mieć na mnie ogromny wpływ. Poznałem całą masę sztuczek, przesiadłem się na niezwyciężone “Cheyenne” * i ruszyłem mocno do przodu. Jak to jednak często bywa, rotacja w branży jest taka, a nie inna. Wielcy R’n’R odchodzili jeden po drugim, a ilość stopniowo zastąpiła jakość. Przyszli młodzi, a ja po raz pierwszy zająłem rolę mentora. Automatycznie dokręciłem sobie śrubę, ponieważ takie stanowisko niesie ze sobą sporą odpowiedzialność. Moje prace trzymały poziom, ale pojawiły się też wątpliwości. Ktoś mi kiedyś powiedział, że “będąc najlepszym w pokoju jesteś w niewłaściwym pokoju.” Stwierdziłem, że coś w tym jest, więc ruszyłem dalej. Idąc do Redberry bardzo wierzyłem, że w tak mocno artystycznie ukierunkowanym miejscu, będę miał szansę realizacji dużej ilości autorskich projektów. Zbiegło się to jednak ze stopniowym zgooglowaceniem klienteli; rzeczywistość po raz kolejny zweryfikowała to i owo. Było jednak na co popatrzeć i czego się uczyć. Andriej i Timur to absolutni pierwszoligowcy na arenie światowej, więc inspiracji nie brakowało. Mentalności polska i ukraińska różniły się od siebie na tyle, że musieliśmy się rozstać. A może po prostu w przeciwieństwie do nich, nie jestem artystą, lecz tylko rzemieślnikiem?
Po Redberry porzuciłem wyścig z branżą i samym sobą. Postanowiłem nieco przyhamować i zaznać spokoju. Zgooglowacenie dotarło jednak do szczytu, pozbawiając mnie sporej części frajdy z dziarania. Ilość ciekawych zapisów i wzorów autorskich spadła do minimum. Rzadko udawało się zrobić coś fajnego. Większość dziarek stanowiły “czynszówki”, dla których czasem nawet nie warto było rozkładać lamp do zdjęcia. Zacząłem brać co popadnie, ponieważ z pracą stałem krucho. Zdarzały się tribale, symbole z “Harry’ego Pottera”, napisy. To mocno mnie rozczarowało i sprawiło, że zacząłem się poważnie zastanawiać…, czy ja tak naprawdę chcę to w życiu robić? Kija z marchewką również zabrakło – znów byłem najstarszy stażem i nie miałem zbytnio kogo podglądać. Mentorem też zdecydowanie nie zostałem. Prędzej samotnym kojotem, którego z niewiadomych powodów większość ekipy omijała szerokim łukiem. Szkoda, bo coś tam wiem o tych tatuażach. Mógłbym sporo młodzieży podpowiedzieć, ale skoro młodzież wie swoje, to niech sobie wie. W każdym razie to też mnie zawodowo dobiło i odebrało siły. Jako wychowanek starej szkoły, mocno wierzę w czeladnictwo oraz wspólnotę zawodową wymieniającą się doświadczeniami. W poprzednim studiu wspólnota istniała, ale z nieznanych mi powodów, nie zostałem do niej dopuszczony. Być może kolejnym razem będzie lepiej?
A kolejnym razem padło na “Kos Tattoo”. Nie ukrywam, że mocno wierzę w to miejsce. Na mapie Wrocławia nie pozostało mi już zbyt wiele (śmiech), a Kos zdecydowanie się wyróżnia. Widzę tam również niszę dla siebie, więc jest szansa, że nie będzie konieczności wyszarpywania sobie roboty nawzajem i dzielenia artystów na lepszych i gorszych. Być może wróci też asertywność i możliwość robienia “po swojemu” lub wcale. Asertywność to podstawa w tej branży, niestety coraz bardziej poddająca się realiom rynkowym. Wierzę jednak, że to jeszcze nie koniec, a dopiero początek.
I jak to wszystko ma się do stylówki? Nie padło o niej ani jedno słowo! Czy kolega, aby zrozumiał pytanie (śmiech)?
Szczerze to wolałem opisać swoją drogę i ludzi, których spotkałem, bo styl stanowi wypadkową takich właśnie sytuacji. Jest procesem, a współtowarzysze mają na niego wpływ. Mógłbym analizować swoje prace, dzieląc włos na czworo, ale czy to zadanie powinno należeć do mnie? Nie sądzę. Czy to próżne? Moim zdaniem tak. W każdym razie – nie wiem czym jest “mój styl”. Inni go dostrzegają, ale ja nie. Widzę swoje prace subiektywnie. Podobnie jak własne odbicie w lustrze. Każdy z nas postrzega je inaczej. Poza tym pracuję na tak wielu płaszczyznach, że trudno byłoby mi jakąś wyodrębnić. Nie bez powodu Piotrek Aerograffiti powiedział o mnie kiedyś: „To ty jesteś ten, co nie ma swojego stylu”. Coś w tym jest. Do dziś mnie to bawi. Podoba mi się to określenie.
M.W.: Jaką radę dałbyś początkującemu muzykowi, a jaką początkującemu tatuatorowi?
Ł.C.: Początkujący muzyk nie powinien oczekiwać pozytywnych rezultatów od razu. Muzyka to sport dla wytrwałych, dobrze zorganizowanych ludzi. Bardzo staromodna w dzisiejszych czasach cierpliwość jest niezbędna. Na efekty będzie trzeba poczekać. Bardzo polecałbym zaznajomienie się z materiałami publikowanymi na YouTube przez profesjonalnych muzyków. Covid pchnął całe rzesze zawodowców do umieszczenia swoich porad w Internecie, a Ministerstwo Kultury dołożyło swoje pięć groszy uruchamiając program “Kultura w Sieci”. Naprawdę warto poklikać i posłuchać porad takich snajperów jak chociażby: Wojtek Hoffmann z “Turbo”, Ślimak z “Acid Drinkers”, Hubert z “Decapitated”, czy Pająk z “Vadera”! Czy może być lepiej?
Rady dla początkujących tatuatorów? Wpadnij do studia polatać na mopie, wyrzucić śmieci i wyszorować kibel. Pokażę ci jak rwać ręczniki, by nie stracić na to pół życia. Pokażę, jak rozkładać stanowisko i poopowiadam o higienie. Jeśli będziesz przychodzić regularnie, to możesz na mnie liczyć. Coś z tego będzie. Jeśli jednak od razu chcesz robić dziary i kręcić fejm – nara! Nie dla psa kiełbasa (śmiech)!
Dodałbym tu jeszcze od siebie nieco cynicznie, że służę pomocą, jeśli chodzi o porady dla managerów. Przez te wszystkie lata tyle się naoglądałem, że mógłbym napisać o tym książkę…. z pisaniem jak widać idzie mi przesadnie gładko (śmiech). W każdym razie uważam, że o tyle o ile jest w kim obecnie wybierać spośród tatuatorów, to zawód managera kuleje najbardziej, przyczyniając się do zaniżania poziomu. Często nie ze swojej winy, ale jednak. Przepraszam urażonych. Mówię z własnej perspektywy. Nie musi być słuszna, ale jest moja.